Tu rozległ się znowu po izbie podwójny stuk: księgi, uderzającéj o kulawy stolik, i kulawego stolika, uderzającego o podłogę. Uczniowie zamielili się téż znowu w sztywne i milczące posągi. Mełamed toczył po wszystkich ich twarzach spojrzeniem takiém, jak gdyby ofiarnikiem był, mającym wybrać jedno z tych dzieci na całopalną ofiarę. Wyciągnął nakoniec palec ku jednéj z ostatnich ławek i zawołał groźnie:
— Lejbele!
Na wołanie to podniosło się z pośród towarzyszy wysmukłe, blade dziecię, w szaréj, długiéj surducinie i patrzało w twarz mełameda — ogromną, czarną, osłupiałą źrenicą.
— Kom her! (Chodź tu!) — zawołał mistrz.
Pomiędzy uczniami zrobił się ruch. Przejść przez izbę tę nie było łatwo. Chłopcy usuwali się wezwanemu z drogi, tłocząc się jedni na drugich, spadając spod ławki i przez tłum popychając towarzysza pięściami.
Lejbele wyszedł nakoniec z tłumu i stanął wśród wąziuchnego przejścia, oddzielającego katedrę mistrza od pierwszéj ławki uczniów. W obu chudych rękach swych trzymał on wielką księgę, pod któréj ciężarem co chwila ręce jego ku dołowi się uginały; usta miał szeroko roztwarte, a ramiona poruszały się w krótkich przerwach nerwowém drganiem. Nie patrzał teraz na mełameda. Twarz jego pochylała się ku stronicom pochylającéj się wciąż księgi. Reb Mosze uderzeniem wymierzoném pod brodę podniósł mu głowę.
— Nu, — krzyknął, — czego ty jak rozbójnik jaki na ziemię patrzysz? patrzaj na mnie!
Dziecko patrzało mu znowu w twarz nieruchomą źrenicą, która zapływać poczęła łzawą zasłoną.
— Nu! — zaczął mełamed, — co mówi Szkoła Szamaja, a co mówi szkoła Hillela?
Długie nastąpiło milczenie. Siedzący na pierwszéj ławie chłopcy trącali nieznacznie pięściami w boki współucznia, szepcąc mu:
— Szprych! szprych! (mów! mów!)
— Szkoła Szamaja, — zaczął Lejbele drżącym i ledwie dosłyszalnym głosem, — mówi: Błogosławić trzeba wino...
— Dzień! dzień! a potém wino! — zaszeptały z pierwszéj ławki litościwe, pomocnicze głosy. Ale w téjże chwili ręka mełameda znalazła się w blizkości ucha jednego z podpowiadających, tak bezpośredniéj, że z piersi właściciela jego wydobył się pisk przeraźliwy, a inni współuczniowie pozamykali usta, w zamian zaś pootwierali oczy ze strachu i osłupienia.
Reb Mosze zwrócił się znowu do egzaminowanego ucznia:
— Miszna pierwsza! — zawołał, — co mówi szkoła Szamaja?
Cichszy jeszcze niż wprzódy, trzęsący się głos dziecięcy odpowiadać zaczął:
— Szkoła Szamaja mówi: Błogosławcie wino...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/154
Ta strona została przepisana.