mistrza, a samego mistrza obalonego na ziemię i walczącego z kulawym stołem, — który, acz kulawy, przygniatał go i powstać mu z upadku przeszkadzał, — częścią ze strachu, częścią ze swawoli i tęsknoty za wolnością, gromadnie ruszyli się z ław swych i z wrzaskiem przeraźliwym wyskoczywszy z hederu, czém kto mógł, drzwiami czy oknami, rozsypali się po miasteczku całém, nakształt stada ptaków, z klatki uwolnionego.
Heder był pusty, dziedziniec szkolny był pusty, i tylko na ganku Bet-ha-Kahołu stało, poważnie ze sobą rozmawiając, kilku urzędników kahalnych. Ku nim-to, w poskokach przebywając dziedziniec, chwytając się obu rękoma za rozczochraną głowę, krzycząc i dysząc, pobiegł znieważony mędrzec, Reb Mosze.
Meir tymczasem, szybko idąc, niósł w objęciu swém dziecię, po którego chudych policzkach spływały teraz wielkie łzy. Dziwna rzecz przeciéż! Z za łez, ku twarzy Meira wzniesione oczy Lejbela, mniéj były martwe i mniéj idyotyczne, niż zwykle, a po ustach jego, drżących od płaczu, pomimo przestrachu i bólu, którego doświadczył, krążył uśmiech. Uśmiechając się, dziecię wybawione płakało i patrzało w twarz wybawiciela swego.
— Morejne! — szepnął po chwili Lejbele.
— Morejne! — powtórzył ciszéj, — jaki ty dobry!
Na rogu biednéj uliczki, o domkach malutkich i ciemnych, Meir postawił dziecię na ziemi.
— No! — rzekł, wskazując mu widniejącą zdala chatę krawca Szmula, — idź teraz do domu...
Lejbele zmartwiał znowu. Wsunął ręce w rękawy surduciny i stał śród drogi, jak nieruchomy posążek. Meir uśmiechnął się i spojrzał w twarz dziecka.
— Boisz się? — zapytał.
— Boję się! — odpowiedział mu posążek gardłowym głosem.
Młody człowiek, zamiast wrócić, jak miał zamiar, poszedł ku chatce Szmula. Tuż, krok w krok za nim, z rękoma w rękawach i otwartemi usty szedł Lejbele.
Dzień kończył się. Na ubogiéj uliczce kończyły się téż dzienne prace. Ludność mizerna, ogorzała, ołachmaniona, cuchnąca, wysypała się przed progi domowstw.
Zaledwie Meir uszedł kilkadziesiąt kroków, spostrzegł szczególną zmianę, która wśród ludności téj zaszła względem niego. Dawniéj przechodzącego wnuka bogatego Saula witano tu z nizkiemi pokłonami; bliżsi znajomi przystępowali doń i z poufałością, pełną przyjaźni, powierzali mu troski swe, biedy, a niekiedy nawet skrupuły sumienia; inni, z okien otwartych lub z pod ścian domowstw, przesyłali mu głośne i przyjazne Szolem Alejchem! (pokój tobie!)
Teraz zwróciło uwagę jego kilkanaście spojrzeń, rzuconych nań, skośnych i niechętnych; kobiety przypatrywały się mu rodzajem osłupiałéj ciekawości, i szepcąc między sobą, wskazywały nań palcami; jeden nawet z traczy owych, którzy przez miesiąc cały pracowali na dziedzińcu domu Saula i z którymi nie-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/158
Ta strona została przepisana.