Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/182

Ta strona została przepisana.

— Nu, — rzekł, — i owszem. Dla mnie i dla Kalmana zarobek będzie większy... bo czyje ryzyko, tego i korzyść powinna być...
Abram usiadł. Ciężka walka malowała się na twarzy jego wrażliwéj, nerwowéj, zbrużdżonéj namiętnościami w różne kierunki.
Jankiel, który trzymał w ręku kawałek krédy, zaczął pisać nią na małéj czarnéj tabliczce.
— Ośm tysięcy wiader, — mówił, — po cztery ruble wiadro, 32,000 rubli... Trzy w 32-ch tysiącach... 1066 rubli, 66 kop. i ⅓... Po 600 rubli od każdego wezmą Jochel i Szmul, nu! dla nas będzie po 10,066 rubli, 66 kop. i ⅓.
Abram wstał znowu. Nic jednak nie mówił; — patrzał w ziemię i w obu rękach miął chustkę. Po chwili, nie podnosząc oczu, zapytał:
— A kiedy to nastąpi?
— To bardzo prędko nastąpi! — odpowiedział Jankiel.
Abram, nic już więcéj nie mówiąc i nie żegnając towarzyszy, szybkim krokiem wyszedł z izby.
Śród obszernego placu zaczynał się ruch, gwar i turkot przybywających na wielki targ wozów i ludzi. Ludność całego miasteczka stała już na nogach, gotując się do robienia w dniu tym licznych i najróżnorodniejszych interesów. W domu Ezofowiczów nikt téż już nie spał; wstano tam także wcześniéj, niż zwykle.
W stronie domu, którą zamieszkiwali z rodzinami swemi Rafał i Ber, słychać było kilka głosów męzkich, rozmawiających ze sobą żywo, głośno i wesoło. Wymieniano tam różne przedmioty handlu, i przy każdym z nich stawiano liczne szeregi cyfr. W rozmowę tę mieszało się od czasu do czasu opowiadanie jakieś, śpiewnym głosem wypowiadane, a po niém następowały wykrzyki zdziwienia, tłumne zapytania, albo wesołe śmiechy. Czuć tu było pokój i zadowolenie ludzi pracujących gorliwie około dobrobytu swego i rodzin swych, a troskę o sprawy życiowe osładzających sobie wzajemną otwartością, ufnością i przyjaźnią.
W dużéj, widnéj bawialnéj izbie, pachnącéj jedliną, któréj gałązkami dnia tego posypano podłogę, staranniéj jeszcze niż zwykle wymytą i wymiecioną, na staréj żółtéj kanapie, przed stołem zasłanym barwistą serwetą, siedział Saul w odświętném ubraniu z błyszczącéj sajety, w aksamitnéj czapeczce na srebrzystych włosach, i zwolna, szczerozłotą łyżeczką, popijał woniejącą, wyborną herbatę. Ogromny, błyszczący jak złoto, samowar, nie stał poranku tego jak zwykle na szafie, przez szyby któréj przeglądały dostatnie naczynia kuchenne i stołowe, lecz żarzył się węglami i buchał parą w sąsiedniéj izbie wielkiéj, czystéj, ławami i stołami dokoła ostawionéj, a jaskrawo oświetlonéj szerokim płomieniem ogniska, roznieconym w wielkim kuchennym piecu. Nastawienie ogromnego samowaru tego, szerokość kuchennego ogniska, żwawe krzątanie się około niego niewiast i dość licznéj służby domowéj, a także odświętne ubranie Saula i niepokalana białość firanek, ozdabiających okna bawialnéj izby, objawiały, że w domowstwie bogatéj rodziny kupieckiéj spodziewano się dnia tego