Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/190

Ta strona została przepisana.

nie w złotawe źrenice prababki, albo głośne całusy składały na pomarszczoném jéj czole. Pachciarze, arendarze, ubodzy przekupnie spoglądali na gruppę tę, złożoną ze stuletniéj rodzicielki rodu i strojących ją hożych dziewcząt; kołysali głowami w podziwie nad wielką starością jéj, bogactwem jéj klejnotów i otaczającą ją miłością; z ust ich wychodziły cmokania i wykrzyki zachwytu, a oczy pełne były rozrzewnienia i czci.
Druga za to strona domu, ta, w któréj przed kwadransem rozlegały się żywe i wesołe rozmowy dojrzałych członków rodziny, pustą teraz była i cichą zupełnie.
Meir przeszedł wązki korytarz i, otworzywszy drzwi mieszkania stryja swego, Rafała, spotkał się w progu z wybiegającym ztamtąd młodym swym bratem stryjecznym i przyjacielem, Chaimem. Dziecinna jeszcze prawie twarz Chaima, ocieniona kędzierzawemi złotawemi włosy, ożywioną była i rozpromienioną niezmiernie.
— Gdzie stryj Rafał? — zapytał go śpiesznie Meir.
— Gdzie on ma być? — z nadzwyczajnym pośpiechem odpowiedział młody chłopak. — Poszedł z Berem woły na rynku kupować!
— A ty, Chaim, gdzie idziesz?
Chłopak zapytania tego nie usłyszał nawet. Niecierpliwie usunął z drogi brata i, wkładając na głowę czapeczkę, z wesołém nuceniem wybiegł z domu. Jego także rozweselił gwar i ruch dnia tego i nęciły ku sobie tłumne widowiska i różnorodne targi miejskiego rynku.
Meir wyszedł na ganek i rozejrzał się po obszernym placu. Targ rozpoczynał się zaledwie, ale obok kilkudziesięciu wozów, które zebrały się po samym jego środku, zobaczył on Bera, zawzięcie już rozprawiającego z gromadką wieśniaków, u któréj targował kilka rosłych, u wozów stojących wołów. Rafała Meir dostrzegł także. Stał on na ganku jednego z domowstw, otaczających rynek, wraz z kilku poważnymi kupcami, przybyłymi z sąsiedztwa, i toczył z nimi ożywioną rozmowę, któréj treść poznać można było po giestach żywych, jakiemi poruszały się ręce ich, liczące jakby na palcach, przewidywane na dziś wydatki i zyski.
Zbliżać się do dwóch tych ludzi, najpoważniejszych po Saulu w rodzinie, i chciéć z nimi rozpoczynać rozmowę, nie tyczącą się bezpośrednio spraw dnia dzisiejszego, daremném-by było. Meir wiedział o tém, daremnych prób nie czynił. Świat cały, tak pstro i ruchliwie otaczający go dnia tego, widział on jakby przez mgłę lub sen. Dziwném wydawało mu się, że nikt z pomiędzy ludzi tylu nie myślał o tém, o czém on nie mógł przestać myśléć, choćby chciał. — Co mi do tego? — mówił sobie w duchu, — co ja mogę? — dodawał i mętnym wzrokiem spoglądał dokoła, a ktokolwiek-by wtedy spojrzał na niego, rzecby mógł, iż znudzonym był, albo zmęczonym. Lecz w głębi piersi wrzało mu i kipiało. Nie zdawał sobie sprwy z uczuć swych, ale czuł, że czekać w milczeniu pory,