w któréj wszystko w miasteczku uspokoi się i ucichnie, a za miasteczkiem błyśnie na niebie ognista łuna pożaru, nie podobna mu będzie.
— Co ten człowiek zawinił nam? — mówił do siebie.
Myślał o dziedzicu Kamiońskim.
Wzrok jego niepewny, zwątpiały, błądząc dokoła rynku, padł na ganek, przyozdabiający dom kupca Witebskiego. Na ganku tym stał właściciel domu, w rozwartym z przodu półkrótkim surducie, z błyszczącym łańcuchem na atłasowéj kamizelce. Palił on cygaro i spoglądał na rozpoczynający się śród rynku ruch targowy, ze spokojną miną człowieka, który w ruchu tym żadnego udziału brać nie zamierza. W istocie, handlując przeważnie drzewem, które w ogromnych ilościach skupował u właścicieli kilku powiatów, Witebski spraw żadnych na targu Szybowskim miéć nie mógł. Zbyt wytwornym był zresztą i przekonanym o ważności prowadzonych przez się interesów, aby w pstry motłoch ten, zajęty detaliczną sprzedażą zboża i bydła, mieszać się chciał.
Meir zbiegł ze wschodów ganku i szybko zmierzał ku Witebskiemu, który, ujrzawszy go, uśmiechnął się uprzejmie i wyciągnął doń szeroko roztwartą rękę.
— Aj! aj! — zawołał, — rzadki gość! miły gość! Nu! ja wiem, że ty do tego czasu przyjść tu nie mogłeś, ażeby rodzicom narzeczonéj swojéj pokłon oddać! Srogi zejde w Bet-Ha-Midraszu siedziéć kazał i Talmud czytać! Nu! nic to nie znaczy! Zejde dobry jest, kochany staruszek! On nie ze złego serca ciebie ukarał i ty nie ze złego serca zgrzeszył! Zwyczajnie młody... poswawolił trochę... Nu! chodź do naszego salonu, a ja zaraz swojéj żonie powiem, żeby przyszła i przyjmowała ciebie jak kochanego zięcia! — W ten sposób przemawiając, światowy kupiec uśmiechał się wesoło, poglądał na przyszłego zięcia swego przyjaźnie i, za rękę trzymając, wiódł go ze sobą do salonu. Tam, przed zieloną rypsową kanapą zatrzymując się, figlarnie spojrzał mu w oczy i dodał:
— Że ty, Meirze, skromny jesteś i narzeczonéj swojéj wstydzisz się, to dobrze! ja to lubię! ja sam taki byłem i nasi wszyscy młodzieńcy takimi powinni być! ale moja córka edukowana jest i na wielkim świecie żyła, gdzie zwyczaje inne są. Ona bardzo dziwi się i płacze, że narzeczonego swego nie zna, wtedy gdy ślub i wesele za miesiąc już nastąpić mają. Nu! ja pójdę przyprowadzę ją tutaj! Okna pozamykam, żeby nikt nie wiedział, że wy tu razem jesteście. Pogadajcie z sobą trochę... poznajcie się...
Mówiąc to, chciał odejść, ale Meir przytrzymał go za rękaw surduta.
— Rebe! — rzekł, — mnie teraz nie narzeczona i nie wesele w głowie siedzi! ja do ciebie z innym zupełnie interesem przyszedłem...
Witebski spojrzał przenikliwie w poważną i pobladłą twarz młodego człowieka i spochmurniał nieco.
— Nie ze swoim interesem ja do ciebie, Rebe, przyszedłem... — mówił daléj Meir; ale Witebski mowę mu przerwał.
— Jeżeli to nie twój i nie mój interes, to na co my mamy o nim mówić?
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/191
Ta strona została przepisana.