winnym powié: „niech umrze!“ A kiedy mocne głosy do uszu Izraelitów wszystkich słowa te włożyły, lud cały odpowiedział tak, jakby wszystkie usta jednemi ustami i wszystkie głosy jednym głosem były: „Niech się tak stanie!“
— Niech się tak stanie! — zaszeptało wokoło Abla kilkanaście ust, które, przed kwadransem jeszcze, porwane wirem powszednich potrzeb i trosk, zapamiętale walczyły o szeląg straty lub zysku.
Przed skupioną gromadkę przebiła się teraz chrześcijańska wieśniaczka. Podjęła z ziemi jeden z koszy nagromadzonych dokoła Abla i o cenę jego zapytała. Gołda udzieliła jéj odpowiedzi zwykłym swym spokojnym głosem. Wieśniaczka targować się zaczęła, ale Gołda nie odpowiedziała już jéj po raz drugi. Nie dla tego, aby odpowiadać nie chciała, ale dla tego, że słów jéj, dość grubo jednak i krzykliwie wymawianych, nie słyszała nawet. Wzrok jéj tkwił w jednym punkcie rynku; na czoło i twarz całą wybuchnął płomienny rumieniec, a na ustach poważnych rozkwitał uśmiech dziecięcy prawie i razem namiętny. O kilkadziesiąt kroków od miejsca, na którém znajdowali się Abel i wnuczka jego, wynurzył się z tłumu Meir i, swobodniejszém nieco przejściem szybko postępując, zmierzał prosto ku nim. Nie widział ich jednak; patrzał prosto przed siebie oczyma, w których malowały się pośpiech i niepokój. Minął Abla i Gołdę, nie spostrzegłszy ich nawet, i wszedł w bramę synagogalnego dziedzińca.
Przez synagogalny dziedziniec niewiele łatwiéj było przejść dnia tego niż przez plac targowy.
Meir dążył ku czarnéj chatce rabbina Todrosa, ku niéj téż parł się tłum ludzi różnego wieku i pozoru. Im bliżéj było chatki téj, tém większy panował ścisk i natłok, a wśród natłomu tego tém mniéj rozmawiano i ciszéj, ostróżniéj stąpano. Nie było tu, jak na targowym rynku, krzyków, kłótni, śmiechów, roztrącań się wzajemnych, nie było téż twarzy namiętnie rozognionych, ani oczu połyskujących gorączką zysku, ani giestów porywczych i grubijańskich. Gęsty tłum płynął ku nizkiéj lepiance w uroczystém milczeniu, przerywaném nieśmiałemi tylko szeptami.
Meir wiedział, gdzie i po co dążył tłum ten i z jakich żywiołów był on złożonym. Stałych mieszkańców Szybowa nie było tu wcale, albo było niewielu bardzo; posiadając bowiem w bezpośredniéj blizkości swéj wielkiego rabbina, nie potrzebowali oni oczekiwać dni szczególnych, aby módz cieszyć się radami, naukami i samym widokiem jego. Lud, zalegający teraz synagogalne podwórze, składał się z mieszkańców blizkich, dalszych i dość nawet oddalonych okolic Szybowa. Zamożnych kupców, ludzi w ubraniach znamionujących dostatek i pewien wyższy stopień światowéj ogłady, znajdowała się tu ilość pewna, ale bardzo nieznaczna. Ogromną większość stanowiły ciała mizerne, obleczone w suknie zszarzane i ubogie, twarze blade, ciężką walką o byt napiętnowane, cierpiące i cierpliwe. Była to zresztą prawdziwa mozaika twarzy młodych, półdziecięcych, niewieścich i męzkich.
W blizkości już chaty znajdując się, Meir, zatrzymał się na chwilę.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/200
Ta strona została przepisana.