tronem Przedwiecznego trzymać zaczyna. Wtedy jest pora modlitw porannych...
Umilkł mędrzec. W tłumie ozwały się ciche cmokania i szepty, objawiające podziw i zachwyt. Gerszon mełamed jednak nie ruszał się jeszcze z miejsca swego. Ze wzrokiem wlepionym w ciężką rozwartą księgę, ozwał się znowu:
— Rabbi! spuść na ciemny rozum mój jeden jeszcze promień swojéj mądrości i rozprosz nim wątpienie, które ogarnęło duszę moję... Blizko miasteczka, w którém mieszkam, jest dwór bogatego jednego pana... Do dworu tego chodzą czasem niektóre bachory moje i różne rzeczy tam słyszą. Raz jeden bachor mój, wróciwszy ze dworu, opowiadał w miasteczku, że słyszał, jak we dworze mówiono, zkąd pochodzi grzmot. Mówiono tam, że grzmot wylatuje z nieba wtedy, gdy dwie chmury spotkają się z sobą i wypuszczą z siebie siłę jakąś, która nazywa się elektryczność. Ja o takiéj sile nigdy nie słyszałem i nie wiem, czy to prawda, że ona jest na świecie i że z niéj wielkie grzmoty powstają...
W czasie mowy téj Gerszona nieruchomy dotąd mędrzec uczynił parę niecierpliwych poruszeń, a po wargach jego, wązkich i surowych, przesunęły się szyderskie uśmiechy.
— To nieprawda! — zawołał, — takiéj siły na świecie niéma i z niéj nie powstają grzmoty. Kiedy Rzymski cesarz świątynię zburzył i lud Izraelski rozproszył się po całéj ziemi, na świecie ryknął grzmot. A zkąd on pochodził? On pochodził z piersi samego Boga, który nad gruzami świątyni swojéj i nad niedolą swojego ludu głośno zapłakał. I teraz Pan Bóg często po wspaniałości świątyni swéj i po minioném szczęściu ludu swego płacze, a kiedy On zapłacze, to łkanie Jego rozchodzi się po całym świecie wielkim grzmotem, a łzy Jego padają do morza i takie są ogromne, że morze od nich wzbiera i podnosi ziemię, która trzęsie się i ognie z siebie wypuszcza. Oto powiedziałem ci, zkąd powstają grzmoty i te wielkie trzęsienia, które ziemia znosi. Idź w pokoju i nauczaj bachorów swoich słów, które ode mnie usłyszałeś!
Z kornym pokłonem i dziękczynnemi wyrazami oddalił się i w tłum wpłynął ponury mełamed z wielką swą księgą w ręku, a w téj saméj chwili, kędyś pod samą ścianą, głośno zapłakało dziecię.
Reb-Mosze zawołał:
— Chaim pachciarz z Kamionki i żona jego Małka...
Z tłumu wyszli: mężczyzna i niewiasta. Oboje mieli twarze zbolałe i zlęknione, — niewiasta na ręku swych niosła blade, wynędzniałe dziecię. Rzucili się do kolan mędrca i, wyciągając doń obwinięte w bezbarwne szmaty, zcicha płaczące, dziecko, błagali go, aby udzielił leków na trapiącą ich zdawna chorobę syna. Todros pochylił się nad drobną, bladą twarzyczką i zatopił w nią bystre, uważne spojrzenie. Reb Mosze zaś, u komina siedząc, wlepił wzrok w mistrza i, mieszając łyżką gotujące się w garnkach zioła, oczekiwał jego rozkazów.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/207
Ta strona została przepisana.