jących lepiankę rabbina, wparł się do natłoczonéj sionki i, dostrzegłszy nakoniec stojącego w progu izby Meira, pociągnął go za rękaw od surduta.
Młody człowiek, obudzony z ołowianéj zadumy, która pogrążała go w nieruchomość kamienną, obejrzał się i zamyślonym wzrokiem spojrzał na stojącego za nim krewnego.
— Chodź ztąd! — szepnął mu Ber do ucha.
— Ja nie mogę ztąd iść, — również cicho odpowiedział Meir. — Ja mam ważny interes do rabbina i czekać tu będę, aż ludzie ci wszyscy rozejdą się, ażeby z nim pomówić...
— Chodź! — powtórzył Ber i ujął za ramię opornego młodzieńca.
Meir targnął się niecierpliwie, ale Ber powtórzył raz jeszcze: — Chodź! jeżeli zechcesz, przyjdziesz potém, jak ci ludzie rozejdą się... ale ja wiem, że nie zechcesz...
Wyszli obaj z natłoczonéj chaty. Ber, śpiesznie idąc i milcząc, wiódł towarzysza swego w oddaloną stronę obszernego podwórza, kędy panowała samotność zupełna. Tu, ścianą Bet-ha-Midraszu zakryci przed tłumem kupczącym na rynku i w znaczném oddaleniu od tego drugiego tłumu, który oblegał chatę Rabbina, pewnymi być mogli, że nikt rozmowy ich nie podsłucha.
Meir oparł się plecami o ścianę budowy, Ber stanął przed nim i, milcząc jeszcze, wpatrywał się weń przez chwilę.
Powierzchowność Bera była jedną z tych, około których miliony ludzi obojętnych przejść-by mogło, nie zauważywszy jéj nawet, lecz w któréj oko bacznego i myślącego człowieka odkrywało cechy zaciekawiające i ciekawości godne. Czterdziestoletni, szczupły, ze staranną czystością, jakkolwiek ze ścisłą téż wiernością starym przepisom i zwyczajom ubrany, z rzadkim, jasno-płowym zarostem i jasnemi miękkiemi włosy, nosił on na twarzy swéj, bladawéj i delikatnie zarysowanéj, wyraz szczególnego zobojętnienia jakiegoś, lenistwa i senności, które znikały i ustępowały przed ruchliwém, nerwowém ożywieniem wtedy tylko, gdy rzecz szła o kombinacye i działania interesowe. Po-za zobojętnieniem jednak i sennością, baczne oko odkryćby mogło utajone, spodnie niby warstwy uczuć i charakteru. Było cóś marzycielskiego i cierpiącego zarazem w oczach jego wielkich, szeroko rozwartych, o błękitnéj źrenicy, obleczonéj szklistą powłoką. Tęsknoty jakieś zaznane i stłumione przemocą, pragnienia jakieś niezaspokojone i w głębiny piersi zepchnięte, malowały się w zarysie warg jego cienkich, pojętnych i noszących na sobie piętno kamiennéj jakby rezygnacyi. Niekiedy na czole białém i gładkiém powstawały mu dwie poprzeczne bruzdy. Wywoływały je może wspomnienia jakieś odległe, lecz wiecznie bolące, bo w chwili, w któréj zjawiały się, Ber dotykał dłonią piersi swéj i krótkie, urywane westchnienie podnosiło mu ramiona. Widać było, że w przeszłości człowieka tego odegrał się kiedyś dramat cichy, nikomu w całéj swéj pełni nieznany, lecz którego rozwiązanie, pogrążając w senność wolę i myśl
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/209
Ta strona została przepisana.