knął, — niech wielmożny pan ust jemu otwierać nie pozwoli! To bardzo zły człowiek jest... on wtrąca się do wszystkiego...
Dziedzic Kamioński wyciągnął rękę i usunął z przed siebie gorączkowo giestykulującego człowieka.
— Pozwól mu mówić, — rzekł, — jeżeli ma interes jaki do mnie, czemużbym porozmawiać z nim nie miał...
Mówiąc to, patrzał uważnie na przybyłego, którego twarz, o pięknych, wyrazistych rysach, bladością wzruszenia powleczona, zaciekawiła go widocznie. Przytém obrażała go i rozśmieszała zarazem nagle powstała gwałtowność giestów i mowy Jankla.
— Wielmożny pan mnie nie zna, ale ja wielmożnego pana znam... — zaczął przybyły cichym wciąż, ciężkim głosem.
— Po co wielmożny pan znać ma łajdaka takiego, jak ty... — spróbował znowu wpaść mu w mowę Jankiel; ale dziedzic Kamioński uczynił ku niemu giest, nakazujący milczenie.
— Ja wielmożnego pana widziałem kilka razy u dziada mego Saula Ezofowicza, którego syn, Rafał, u wielmożnego pana zboże zawsze kupuje...
— Więc jesteś wnukiem starego Saula?
— Tak, ja jestem jego wnukiem.
— A Rafał Ezofowicz to twój ojciec?
— Nie; ja jestem synem Benjamina, najmłodszego z synów Saula, który, dawno już temu, umarł.
Meir wyrażał się polszczyzną łamaną nieco, lecz dość znośną. W domu dziada swego słyszał on często rozmowy prowadzone w tym języku przez przybywających tam za interesami dziedziców dóbr sąsiednich, a i stary Edomita, który uczył go czytania i pisania innego, niż hebrajskie, tym samym językiem mówił.
— Czy Rafał przysłał cię do mnie, — zapytał szlachcic.
— Nie; ja sam przyszedłem...
Milczał chwilę, jakby wzmagał się na siły i odwagę. Wzmógł się, podniósł głowę i śmielszym już nieco głosem zaczął:
— Ja przyszedłem, żeby wielmożnego pana ostrzedz przed wielkiém nieszczęściem, które źli ludzie dla pana przygotowują...
Jankiel poskoczył znowu i, rozpościerając ramiona, zasłonił go przed Kamiońskim.
— Czy ty będziesz milczał? — krzyknął, — po co ty masz wielmożnemu panu głowę turbować swojém głupiém gadaniem...
Zwracając się do szlachcica, rozpaczliwie mówił:
— To waryat jest, miszugener, łajdak...
Tym razem jednak nie Kamioński usunął już go z przed siebie, ale uczynił to Meir. Ze zdwojoną gorączką w oczach, z przyśpieszonym oddechem, odepchnął Jankla i śpiesznie mówić zaczął:
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/217
Ta strona została przepisana.