Młody pan walczył widocznie pomiędzy ciekawością a wesołym śmiechem, który go napastował.
— Daję ci słowo honoru, — rzekł, uśmiechając się, — że słowa twoje wpadną do ucha mego, jak kamień do wody.
Gorejące oczy Meira zwróciły się ku Janklowi, otworzył usta, ażeby cóś powiedziéć, lecz drżały one gwałtownie i żadnego dźwięku wydać nie mogły. Jankiel, korzystając z gwałtownego wzruszenia, które, zdaje się, odebrało na chwilę młodemu człowiekowi siłę i przytomność, nagłym i sprężystym ruchem rzucił się ku niemu, pochwycił za przednie klapy surduta jego i z całéj siły popychać go ku drzwiom zaczął. Przytém krzyczał:
— Co ty do domu mego przychodzisz, żeby memu gościowi głupiém gadaniem swojém głowę turbować? To jaśnie wielmożny gość jest... wielki pan, z którym ja trzy lata już handluję i przyjaźń trzymam... Idź ztąd! idź ztąd! idź!
Meir usiłował wyzwolić się z rąk targających go i popychających; ale, jakkowiek wyższym i silniejszym był od Jankla, Jankiel posiadał większą giętkość i sprężystość ciała, a przytém dokonywał wysileń rozpaczliwych. W ten sposób obaj posuwali się ku drzwiom, a młody pan spoglądał na zapasy te z uśmiechem. Nad głową i ramionami miotającego się Jankla podnosiła się bledsza coraz twarz Meira. Nagle oblał ją płomienny rumieniec.
— Niech wielmożny pan nie śmieje się, — zawołał przerywanym głowem, — wielmożny pan nie wié, jak mnie trudno mówić... Niech wielmożny pan domu swego od ognia strzeże...
Przy ostatnim wyrazie zniknął z progu, a Jankiel, zdyszany, zmęczony, z drgającą twarzą drzwi za nim zatrzasnął.
Kamioński uśmiechał się ciągle. Nie dziw. Zapasy małego, rudego Jankla i wysokim i silnym, lecz zbyt wzruszonym, aby dostatecznie bronić się mógł, młodym Żydkiem, rozśmieszający miały pozór. Śród zapasów tych, długa odzież obudwóch zapaśników rozwiewała się szeroko; Jankiel z uniesienia i wysilenia wielkiego podskakiwał i przysiadał; Meir drżał cały tak, jakby się bardzo lękał, i niezgrabnemi ruchami odpychał przeciwnika. Tworzyło to obraz śmieszny, tém śmieszniejszy, iż składali go ludzie, z których śmiać się ogólnym jest i odwiecznym zwyczajem.
Jakim zresztą sposobem młody szlachcic zrozumiéć mógł tajemny, a bynajmniéj niekomiczny sens odgrywającéj się przed nim sceny? Kiedy rozmawiał z Meirem, czy wiedział, kto właściwie stał przed nim? Młody to Żydek był, łamanym i zabawnym językiem mówiący, wnuk kupca i sam przyszły kupiec zapewne. Kimże-by innym mógł być, jeśli nie młodym, dość zabawnym Żydkiem i przyszłym zapewne kupcem? Że był on duchem szlachetnym, zbuntowanym przeciw głupotom i nieprawościom wszelkim, duchem aż do rozpaczy stęsknionym za swobodą i wiedzą; że przychodząc tu, dokonywał aktu wielkiéj odwagi i krokiem tym gubił całą przyszłość swoję: młody pan najlżejszego o tém nie
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/221
Ta strona została przepisana.