Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/224

Ta strona została przepisana.

chaty panowało już milczenie głębokie, i ktokolwiekby widział wprzódy, jak mozolnie i niezmordowanie Izaak Todros pracował przez długi szereg godzin, przypuściłby niezawodnie, iż teraz używał on spoczynku w śnie lub bezczynności zupełnéj. Przypuszczenie takie byłoby grubą omyłką. Z wyjątkiem kilku krótkich godzin nocnych, w których sypiał snem tak przerywanym i trudnym, jakim bywa zazwyczaj sen ludzi o wytężającym się wciąż umyśle i rozdrażnonych nerwach, Izaak Todros nie spoczywał nigdy. Było to żyjące wcielenie pracy niezmordowanéj, namiętnéj, nieznającéj co to zniechęcenie, płynące ze zwątpienia jakiegokolwiek, albo trwożliwéj o własne zdrowie i życie dbałości. I teraz także, po całodzienném przebywaniu w upalnéj i dusznéj atmosferze, sprawionéj w ciasnéj chacie jego ogromnym natłokiem ludzi, po długiém wysilaniu myśli i piersi, rabbin Szybowski nie legł na twarde łoże swe, ani wyszedł za miasteczko, kędy świeżość i cisza owiaćby mogły czoło jego, oblane potem i zmięte trudami mozołu; ale pozostał na téj saméj ławie, na któréj siedział od wczesnego ranka, i tylko, księgę wielką przed sobą rozwarłszy, wczytywał się w nią pilnie, nabożnie, bezpamiętnie. Księgę tę zresztą, jak wszystkie inne, które posiadał, przeczytał on już tyle razy, że umiał ją na pamięć prawie, od początku do końca. Czytał ją jednak ciągle, bo z za wyrazów jéj błyskały mu coraz nowe sensy i tajemnice, a on ku ostatecznemu pojęciu sensów tych i odkryciu tajemnic dążył wszystkiemi siłami ducha swego, palącego się w ogniu mistycznych wiar, marzeń i pragnień.
Reb Mosze za to spoczywał, choć także niezupełnie. Siedział on w kątku izby, na ziemi, łokcie opierał na podniesionych kolanach, brodę chował w dłonie, a wzrok zatapiał nieruchomo w twarzy mistrza, schylonéj nad księgą. Była to kontemplacya taka, z jaką mnich chrześciański wpatruje się w obraz świętego patrona zakonu swego, z jaką wpółdziki murzyn przygląda się fetyszowi, wystruganemu z drzewa, z jaką miłośnik i badacz natury spogląda w przestrzeń usianą miryadami świecących ciał niebieskich. W oczach Reb Mosza, wlepionych w twarz wielkiego rabbina, malowały się: uwielbienie, podziw i miłość.
Nagle otworzyły się drzwi izdebki i za progiem jéj ukazał się dziedzic Kamioński. Zatrzymał się tam chwilę i rzekł do idącego za nim Jankla:
— Zostań tu, panie Janklu; ja sam rozmówię się z panem rabbinem.
Rzekłszy to, pochylił głowę, aby przestąpić próg drzwiczek, zbyt nizkich dla wysokiéj i okazałéj jego postaci.
Przestąpił próg i pytającém okiem powiódł dokoła.
Naprzeciw niego, u czarnéj od pyłu i brudu ściany, siedział na ławie człowiek w nędzném odzieniu, z czarnemi jak noc włosami i brodą, z twarzą pomarańczowego prawie koloru, którą podniósł przy wejściu jego z nad księgi o zżółkłych, odwiecznych kartach. Nad czołem człowieka tego, nizkiém i przerzniętém kilku grubemi poprzecznemi zmarszczkami, sterczał w półkole zmięty daszek czapki, na tył głowy zsuniętéj, a oczy jego, czarne i gorejące, z osłupieniem zdumienia utkwiły w twarzy przybysza.