W kącie izby, nizko przy ziemi, szarzała druga jeszcze postać ludzka, ale na nią młody pan przelotne tylko rzucił spojrzenie. Na myśl mu nawet nie przyszło, aby człowiek siedzący na ławie, z dziurami na rękawach odzieży i osłupiałym wyrazem w oczach, był tym właśnie rabbinem Szybowskim, którego sława, rozchodząc się po świecie żydowskim na wiele mil dokoła, oderwanemi, niewyraźnemi echami wnikała w świat chrześciański.
Zbliżył się tedy do człowieka tego i dość grzecznie zapytał: czy może widziéć się z Szybowskim rabbinem.
Odpowiedzi nie było żadnéj.
Siedzący na ławie człowiek wyciągnął tylko ku niemu długą, żółtą szyję i szerzéj jeszcze otworzył oczy i usta. Osłupienie, a może i inne téż nagle doznane uczucie, rzuciło na całą powierzchowność jego wyraz ogłupiałości, do idyotyzmu niemal posuniętéj. I nie dziw wcale, że Izaak Todros podobnie piorunującego doświadczył wrażenia na widok stojącego przed nim szlachcica. Pierwszy to był Edomita, który progi jego przestąpił, odkąd on sam w progach tych żył; pierwszy, którego zblizka ujrzały oczy jego i który przemówił doń dźwiękami, rozlegającemi się w uszach jego obco zupełnie, niezrozumiale, a nieledwie dziko. Gdyby Anioł Metatron, niebieski patron i obrońca Izraela, albo nawet wódz i naczelnik szatanów zjawił się przed nim, byłby on mniéj zdumionym i przerażonym; z nadprzyrodzonemi bowiem jestestwami wiązały go ścisłe, jakkolwiek nie bezpośrednie stosunki. Badał i znał pochodzenie ich, naturę, właściwości i czynności wszelkie. Ale ten okazały, wysoki człowiek, w obrzydliwém ubraniu, które do kolan nie sięgało mu nawet, z białém, jak u niewiasty, czołem swojém i niezrozumiałą swą mową, z jakich stron przybywał? po co przychodził? czego chciał? Idumejczykiem-że był on? Filistynem? srogim Rzymianinem, który zwyciężył mężnego Barkobeka? albo co najmniéj, Hiszpanem, który mordował słynną rodzinę Abrabanelów, a i przodka jego, Todrosa, bezecnie z kraju swojego wygnał?
Kamioński oczekiwał chwilę odpowiedzi na pytanie swe, a nie doczekawszy się jéj, zapytał powtórnie:
— Czy mogę widziéć się z Szybowskim rabbinem?
Tym razem, na dźwięk podniesionego nieco głosu jego, postać ludzka, szarzejąca w kącie izby, poruszyła się i powstała zwolna. Reb Mosze, z otwartemi od zdziwienia usty i osłupiałym, w twarz przybysza utkwionym wzrokiem wysunął się na światło i gardłowo, przeciągle wymówił:
— Ha?
Na widok człowieka tego, odzianego z pierwotną i niesłychaną już gdzieindziéj prostotą, po całéj twarzy Kamiońskiego dziedzica drgnęły i rozbiegły się, szybko jednak powstrzymane, uśmiechy.
— Mój panie! — zwrócił się do Reb Mosza, — czy człowiek ten głuchy jest i niemy? Dwa razy pytałem go już o Szybowskiego rabbina, a odpowiedzi żadnéj nie otrzymałem.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/227
Ta strona została przepisana.