Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/228

Ta strona została przepisana.

Mówiąc to, wskazywał Todrosa, który teraz zwolna zwrócił się ku mełamedowi i, wyciągając ku niemu szyję, zapytał:
— Wos sagt er? Wos wyl er? (co on mówi? czego on chce?)
Reb Mosze, zamiast odpowiedzi, szerzéj jeszcze otworzył usta, a w téjże chwili za otwartém okienkiem ozwały się szmery i szepty. Kamioński spojrzał ku okienku i zobaczył, że było ono całe napełnione twarzami, spoglądającemi w głąb’ izby z zewnątrz. Twarze te były ciekawe i nieco przelęknione. Kamioński zwrócił się ku nim z zapytaniem:
— Czy tu mieszka rabbin Szybowski?
— Tu! — odpowiedziało głosów kilkanaście.
— A gdzież on?
Kilkanaście palców wskazało człowieka, siedzącego na ławie.
— Jakto! — zawołał szlachcic, — człowiek ten jest tym waszym sławnym i mądrym rabbinem?
Twarze, zapełniające okno, rozpromieniły się szczególną błogością jakąś i oczyma dawały znaki twierdzenia.
Widać było, że Kamiońskiego ogarniała wielka chęć śmiechu, którą jednak powstrzymywał jeszcze.
— A to kto? — zapytał, wskazując Reb Mosza.
— Nu, — odpowiedziało mu z okna parę głosów, — to jest mełamed, bardzo mądry i pobożny człowiek!
Kamioński zwrócił się znowu do Todrosa.
— Szanowny panie rabbinie, — rzekł, — chciałbym chwil kilka pomówić z panem bez świadków.
Todros milczał grobowo. Oddech jego tylko stawał się coraz śpieszniejszym, a oczy coraz płomienniejszemi.
— Panie mełamedzie! — rzekł szlachcic do bosonogiego człowieka w grubéj koszuli, — czy to może u was dzień taki, że rabbinowi waszemu mówić nie wolno?
— Ha? — przeciągle zapytał Reb Mosze.
Kamioński, wpół śmiejąc się, wpół z gniewem, zawołał ku stojącym za oknem ludziom:
— Dla czego oni nie odpowiadają?
Długie nastąpiło milczenie. Twarze, napełniające okno, spoglądały ku sobie z widoczném zakłopotaniem.
— Nu! — ozwał się któś śmielszy, — oni nie rozumieją tego języka, którym pan gada!
— A jakiż język do licha rozumiéć oni mogą! —
— Nu, — odpowiedział ten sam co wprzódy głos, — oni umieją tylko po żydowsku!
Kamioński szeroko roztworzył oczy. Nie chciał wierzyć uszom własnym. Śmiech go ogarniał, ale zarazem téż i nieokreślony gniew jakiś.