— Jakto! — zawołał, — oni nie rozumieją języka kraju, w którym żyją?
Milczenie.
— Nu, — rzekł nakoniec któś z okna, — nie rozumieją.
W głosie, który krótki wyraz ten wymówił, dźwięczała téż głucha jakaś niechęć.
W téjże chwili Izaak Todros porwał się z siedzenia swego, stanął, wyprostował się, podniósł obie ręce nad głowę i śpiesznie bardzo mówić zaczął:
— Przyjdzie taki dzień, że Messyasz w ptasiém gnieździe, które w raju zawieszoném jest, obudzi się i na ziemię zejdzie. Wtedy na całym świecie rozpostrze się wojna ogromna, Izrael stanie naprzeciw Edomu i Izmaela, a Edom i Izmael, zwyciężeni, u nóg jego położą się, jako ścięte cedry.
Wymawiając wyrazy: Edom i Izmael, mówiący wyciągnął wskazujący palec swój ku stojącemu na środku izby Edomicie. Giest ten jego groźny był i uroczysty; groźnie i namiętnie płonęły mu oczy; piersią pochwycił szybko powietrze i z wybuchem głosu powtórzył raz jeszcze:
— Edom i Izmael położą się u nóg Izraela, jako złamane cedry, a ogrom pomsty Pańskiéj spadnie na nich i zetrze ich w proch.
Teraz koléj nierozumienia przyszła na stojącego pośrodku izby Edomitę. Podobnym on był wprawdzie do smukłego i silnego cedru, ale nie do takiego wcale, który wkrótce uledz ma katastrofie rozsypania się w proch. Przeciwnie, był on bliższym coraz katastrofie homerycznego roześmiania się, któréj szczęśliwie, choć z niemałém wysileniem, unikał dotąd.
— Co on mówi? — zapytał ludzi, tłoczących się w oknie.
Odpowiedzi nie było. Wszyscy stali z oczyma wlepionemi w mówiącego mędrca, a na ciemnéj, okrągłéj twarzy mełameda rozlewał się już wyraz niewysłowionego zachwytu.
— Moi kochani! — zawołał Kamioński, — powiedzcie mi, co on mówił?
Głos jakiś z okna, gruby i chropowaty, ale dziwném jakby szyderstwem, dziwną jakby żądzą odwetu nabrzmiały, odpowiedział pytaniem:
— Jasny pan nie zrozumiał?
Pytanie to naiwne, dziwaczne, niesłychane, położyło kres silnéj woli młodego pana. Szafirowe oczy jego zaświeciły nieposkromioną wesołością, a z piersi wybuchnęła długa, głośna gamma śmiechu.
Ze śmiechem tym zwrócił się ku wyjściu.
— Dzicy ludzie! — zawołał we drzwiach. Idąc synagogalnym dziedzińcem śmiał się wciąż i coraz więcéj, a ludzie, którzy cisnęli się ku oknu rabbina, poodwracali teraz głowy i ścigali go wejrzeniami, pełnemi zdumienia i dotkliwéj, głębokiéj obrazy.
Nie dziw. Młody pan śmiał się, a pomimo śmiechu, w głębi piersi czuł głuchy gniew i urazę, bo mędrcy Izraelscy, których widział przed chwilą, wydali się mu ludźmi dzikimi i wysoce komicznymi, a nie rozumieli nawet języka ziemi téj, któréj powietrzem oddychali, a płodami żywili się od wieków. Ludzie zaś,
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/229
Ta strona została przepisana.