Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/230

Ta strona została przepisana.

cisnący się do chaty rabbina, ścigali go wzrokiem niechętnym aż do nienawiści prawie, bo śmiechem swym zbluźnił on temu, co oni najgoręcéj miłowali i czcili najwyżéj. Biedni mędrcy Izraelscy i czciciele ich, którzy ścigali Edomitę nienawistnemi spojrzeniami! Biedny Edomita, śmiejący się z Izraelskich mędrców i ich czcicieli! Lecz najbiedniejsza, o! najbiedniejsza ziemia, któréj synowie, po wspólnéj wiekowéj podróży, nie rozumieją wzajem mowy ani ust ani serc swoich!
W bramie synagogalnego dziedzińca Jankiel Kamionker znalazł się obok młodego dziedzica.
— No, panie Jankiel, — zawołał dziedzic, — mądrego i uczonego rzeczywiście macie rabbina!
Jankiel nie odpowiedział na to nic i zaczął zaraz mówić o przyszłorocznéj dzierżawie Kamiońskiéj gorzelni. Zdawałoby się, że tak lekceważył wszystko co zaszło, iż zapomniał już nawet o tém. Kamioński nie zapomniał, ale jedyném wrażeniem, które pozostawiło mu wszystko, co słyszał i widział, było zdziwienie, połączone z wesołością. Młody prorok, rozgniewany na proroka Jankiel z długiemi pejsami, rabbin nie znający żadnego innego języka nad żydowski, i towarzysz jego ubrany z pierwotną prostotą, — wydawali mu się naprzemian to niezrozumiałymi, to oburzającymi, to śmiesznymi. Pilno mu było o doznanéj w żydowskiém miasteczku przygodzie opowiedziéć krewnym i przyjaciołom, do których jechał. Jakże głośno i serdecznie śmiać się będzie z opowiadania jego rumiany i dobroduszny pan Andrzéj! Z jak wdzięcznym uśmiechem na różanych ustach wysłucha go córka p. Andrzeja, prześliczna Jadzia, o któréj wdzięcznych uśmiechach od wielu już tygodni i miesięcy dziedzic Kamioński marzył, jak wierny o raju!
Myśląc o uśmiechu prześlicznéj Jadzi, młody pan wskoczył na nejtyczankę swą, a spojrzawszy ku zachodniéj stronie nieba, zawołał:
— O! jakżeście mię długo tu zatrzymali!
Skinął potém głową ku Janklowi i krzyknął na furmana:
— Ruszaj!
Dzielna czwórka siwków porwała zgrabny, kawalerski powozik, który jak błyskawica przemknął przez plac miasteczka i zniknął w złotych kłębach kurzawy.
Na zachodniéj stronie nieba gasły zwolna jaskrawe obłoki, przezroczysty zmrok sierpniowego wieczoru spuszczał się na miasteczko i szarawym cieniem napełniać zaczynał bawialną izbę Ezofowiczów. W izbie téj rozlegały się przed chwilą zgiełkliwe krzyki i kłótnie, wśród których wzbijał się najgłośniejszy i najzapamiętaléj mówiący głos Rebe Jankla. W sposób rozmaity: powolnie i gwałtownie, gniewnie i pojednawczo odpowiadali mu liczni członkowie rodziny, którą rudy Jankiel osypywał skargami, wyrzutami i groźbami. Poczém skarżący się i grożący człowiek, drżąc cały od gniewu, a może i trwogi, wypadł z domowstwa i pędem wielkim pobiegł ku mieszkaniu rabbina, a kilku ludzi, w izbie