pozostało, siedziało i stało długo w milczeniu i bezruchu zupełnym, tak, jakby gniewne lub kłopotliwe myśli, w głowach ich powstałe, każdego z nich przykuły do miejsca.
Saul siedział na żółtéj kanapie z głową schyloną i rękoma nieruchomo złożonemi na kolanach, i ciężko, boleśnie, głośno wzdychał. Dokoła niego, otrząsłszy się nakoniec z zadumy i wzruszenia, siedli na stołkach: Rafał, Abram i Ber. Przysunęły się téż cicho i za mężami swemi usiadły żony Rafała i Bera, niewiasty lubione i poważane w rodzinie. W kącie izby szarzała jedna jeszcze postać ludzka. Był to młodziutki Chaim, syn Abrama, a serdeczny przyjaciel Meira, którego obecności nikt nie spostrzegał.
Saul pierwszy przerwał milczenie.
— Gdzie on poszedł? — zapytał.
— Do rabbina na skargę, — odpowiedział Abram.
— On Meira przed sąd duchowny powoła... — zauważył Rafał.
Saul zakołysał się i jęknął:
— Aj! aj! biedna głowa moja! tegoż ja doczekałem się na starość moję, ażeby wnuk mój przed sądem stawiony był, jak rozbójnik jaki albo oszust!
— On jako donosiciel przed sądem stanie, — z uniesieniem zawołał Abram i prędko, gwałtownie mówił daléj.
— Tate, z Meirem cóś zrobić trzeba. Ty myśl i rozkazuj, co z nim zrobić. Tak dłużéj nie może być. On siebie i synów naszych zgubi, a całéj familii naszéj wstydu i szkód wielkich narobi. Tate! ludzie i tak już gadają, że ród Ezofowiczów ciągle wydaje z siebie ludzi takich, którzy Zakon Izraelski rękoma swemi podkopywać chcą i do domu Izraelowego wprowadzać fałszywe bogi!
— To jest prawda. Ja sam słyszałem takich ludzi, którzy mówili, że ród Todrosów i ród Ezofowiczów są jak dwie rzeki, z których jedna płynie w tył, a druga naprzód. One ciągle spotykają się z sobą i walczą, która którą pod ziemię zepchnąć ma. Gadanie to ucichło było i zapomnieli o niém ludzie. Teraz znowu zaczęło rozchodzić się po świecie. Winien temu Meir. Tak dłużéj być nie może. Trzeba z nim cóś zrobić. Ty, tate, myśl o tém i rozkazuj, a my rozkazania twoje do skutku przyprowadzimy.
Wśród niepewnych świateł szaréj godziny widać było, jak na pomarszczone policzki Saula wybijały się ceglaste rumieńce.
— Co z nim zrobić? — zapytał po długiéj chwili milczenia, a głos jego podobnym był do stłumionego łkania.
— Trzeba jego bardzo srogo ukarać! — zawołał Abram.
Rafał wyrzekł:
— Trzeba jego jak najprędzéj ożenić!
Ber, który milczał dotąd, ozwał się.
— Trzeba jego ztąd wysłać.
Saul namyślał się długo, potém odpowiedział:
— Wszystkie wasze rady niedobre są. Karać bardzo srogo ja jego nie
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/231
Ta strona została przepisana.