Posłuszni jak małe dzieci, dwaj synowie Saula śpiesznie opuścili izbę; kobiety wybiegły na ganek domu, a wtedy Ber zapytał Saula:
— Tate! a co ty teraz myślisz o Merze? Czy on źle zrobił, że Kamiońskiego ostrzegł?
Saul pochylił głowę, ale nic nie odpowiedział.
— Tate! — mówił Ber, — ratuj ty Meira. Idż do rabbina i do dajonów (sędziów), i do kahalnych, i proś, żeby nad nim sądu nie czynili...
Saul długo nie odpowiadał.
— Ciężko mi do nich iść, — odrzekł nakoniec, — a najciężéj siwą głowę moję przed Todrosem pochylić... Nu, — dodał po chwili, — pójdę jutro, dziecka bronić trzeba... choć ono zuchwałe jest, a wiarę i obyczaj ojców swoich zamało szanuje i lubi...
∗ ∗
∗ |
Kiedy to działo się w domu Ezofowiczów, małą łąkę zamiejską pokrywał całkiem stłoczony, czarny, falujący i szemrzący tłum. Z miejsca tego najlepiéj można było oglądać widowisko straszne a świetne. Tutaj téż zgromadziła się, ciekawością i żądzą wrażeń wiedziona, cała ludność miasteczka.
Łuna pożaru podnosiła się z za sosnowego boru. Oświetlony przez nią stał on teraz różowy cały, a tak przezroczysty, iż zda się, możnaby było przeliczyć wszystkie gałęzie, wieńczące wierzchołki gładkich drzew jego. Szeroko, w półokrąg rozlana łuna ta, szkarłatna u dołu, przechodziła wyżéj wszystkie odcienie złocistości, aż u szczytu samego rąbkiem blado-żółtym przerzynała na połowę sklepienie niebios i zlewała się z bladym jego błękitem. Wobec gorejących, przeraźliwych blasków tych, gwiazdy świeciły mdło, jak pozłacane blaszki, a odpowiadał im tylko na drugiéj stronie widnokręgu, wysuwający się z za gaju ogromny czerwony księżyc.
Wśród ludu zalegającego łąkę toczyły się liczne, skłócone rozmowy. Opowiadano tam, że Jankiel Kamionker przy pierwszym zaraz błysku pożaru, wielkim pędem poleciał do gorejącego dworu, biadając i rozpaczając głośno nad prawdopodobną stratą wódki swéj, któréj tam ilość wielką posiadał. Znaczna ilość ludzi, opowiadania tego słuchających, uśmiechała się dwuznacznie, inni wstrząsali głową z pożałowaniem nad przypuszczalnemi a ogromnemi stratami Jankla. Większość zachowywała o Janklu i wódce zagrożonéj zniszczeniem milczenie zupełne. Domyślano się snadź prawdy; tu i owdzie wiedziano nawet o niéj napewno, ale wtrącać się w sprawę, brzemienną wszechstronnemi niebezpieczeństwami, jedném choćby słowem nieostrożném, nikt nie śmiał i nie chciał.
W dobrą godzinę po pierwszém błyśnięciu na niebie ognistéj łuny zaturkotały w uliczce, przytykającéj do łąki, z szybkością nadzwyczajną toczące się koła i na łąkę wpadła najtyczanka przez czwórkę koni w pełnym galopie