unoszona. Nie była to zwyczajna droga do Kamionki, nie było tu żadnéj drogi; ale jadąc tędy, dziedzic gorejącego dworu skracał sobie znacznie przestrzeń, którą miał do przebycia. Nie siedział on w zgrabnym powoziku swoim, ale stał; ręką trzymał się poręczy kozła i pochylony naprzód, oczy wlepiał w różowy od świateł bór, za którym matka jego przebywała w ogarniętym płomieniami domu jego ojców. Gdy jednak konie jego wpadły na łąkę, spostrzegł on tłoczącą się tam gęstą ludność i krzyknął na stangreta: — Ostrożnie! ludzi nie rozjedź!
— Dobry człowiek! — rzekł któś w tłumie, — w nieszczęściu takiém myślał jeszcze o tém, żeby ludziom nieszczęścia nie zrobić!
Któś inny westchnął głośno.
Kilka głów nachyliło się blizko ku sobie i zaszeptało. W tym szepcie ozwało się imię Jankla, wymówione cicho... bardzo cicho.
Było jednak miejsce jedno nie na łące, ale śród przytykającéj do niéj uliczki, gdzie rozmawiano głośno. U chaty krawca Szmula, na stojącéj pod oknami ławie, stał Meir. Patrzał on ztamtąd na łąkę czarną od ludu i na gorejącą za łąką łunę. Poniżéj otaczało go kilkunastu młodych ludzi, zwykłych towarzyszy jego. Z twarzy ich odgadnąć można było, że byli wzburzonymi do głębi. Chaim, syn Abrama, który całą przedgodzinną rozmowę Saula i synów jego usłyszał z kątka, gdzie był ukryty, opowiadał ją przyjaciołom. W uniesieniu nie hamował on głosu swego. Powtarzał każde słowo, które zamieniali pomiędzy sobą starsi członkowie rodziny, głośno i dobitnie, a towarzysze jego głośno téż i dobitnie mu potakiwali. Młode i nieśmiałe zwwykłe serca te oburzenie i wstyd uczyniły śmielszemi nieco... W chórze tym nie słychać było jednego tylko głosu, który jednak zazwyczaj odzywał się wśród niego pełnemi słodyczy i mądrości słowami. Eliezer nie stał wśród towarzyszy swych skupionych dokoła Meira, ale siedział daléj nieco, na ziemi, plecami oparty o czarną ścianę chaty. Łokcie wspierał na kolanach i z nizko pochyloną głową twarz ukrywał w dłoniach. Zdawać się mogło, że skamieniał w postawie téj, pełnéj żalu i wstydu. Czasem tylko zakołysał się w obie strony... Widać było, że miękki, marzący, trwożliwy duch ten tonął teraz cały w morzu gorzkich, rozpacznych, a może i wzmacniających, rozmyślań.
Nagle, brzegiem uliczki, pod cieniem chat i parkanów przesunął sięz szybkością nadzwyczajną wysoki i cienki cień ludzki; obok gromadki skupionéj u drzwi Szmula dał się słyszéć oddech strasznie zmęczonéj piersi jakiéjś, głośny i połączony z powstrzymywanemi jękami.
— Szmul! — wymówili młodzi ludzie.
— Cicho! — stłumionym głosem zawołał Meir i z ławki na ziemię zeskoczył. — Niech usta wasze nie wymawiają imienia nędzarza tego, ażeby głowy jego niebezpieczeństwu nie poddać... Ja tu stałem, powrotu jego czekając... rozejdźcie się ztąd i pamiętajcie o tém, że oczy wasze Szmula, wracającego z ognistéj strony tamtéj, nie widziały...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/237
Ta strona została przepisana.