Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/238

Ta strona została przepisana.

— Ty prawdę mówisz, — szepnął Aryel, — to jest biedny brat nasz!
— Biedny! biedny! biedny! — powtórzono dokoła.
Rozeszli się. Przy chacie nędzarza został tylko Meir, który u progu jéj stanął, i Eliezer, którego nic ze skamieniałości, w jaką popadł, obudzić nie mogło.
Szmul, wbiegłszy do izby, z któréj, prócz najmniejszych dzieci i ślepéj matki, powychodzili wszyscy, na brudną podłogę upadł, czołem o nią uderzył i wzdchając, łkając, przerywanemi wyrazami mówił:
— Ja niewinien! ja niewinien! ja niewinien! ja nie podpalał i naczynia z oliwą tą w ręku swoich nie trzymał! On... Jochel... wszystko zrobił... ja stał na polu i pilnował... ale, kiedy przed oczyma memi ogień błysnął... aj waj! aj waj! ja wtedy poznał, do czego ja należał...
— Cicho! — ozwał się przy biadającym nieprzytomnie człowieku głos przyciszony i smutkiem nabrzmiały. — Zamknij usta swoje, Szmulu, a ja okno twojéj chaty zamknę...
Szmul podniósł twarz i wnet ją znowu do ziemi przyłożył.
— Morejne! — zajęczał, — morejne! córki moje więcéj jak szesnaście lat mają, trzeba było za mąż je wydać! podatków ja za cały rok nie miałem już czém zapłacić!...
— Wstań i uspokój się, — rzekł Meir.
Szmul nie usłuchał. Ustami zmiatając pył z brudnéj podłogi, zajęczał jeszcze: — Morejne! ratuj mnie! Ja ze wszystkiém już ciało i duszę swoję zgubiłem!
— Ty duszy swojéj nie zgubisz i Przedwieczny na szali grzechów twoich położy nędzę twoję, jeżeli ty pieniędzy tych, któremi skusili cię źli ludzie, nie weźmiesz...
Tym razem Szmul twarz oderwał od ziemi. Twarz ta, wychudła, blada śmiertelnie, nerwowemi drganiami targana, objawiała wszechstronną, do ostatnich granic posuniętą nędzę człowieka.
— Morejne! a jak ja bez pieniędzy tych dłużéj żyć będę?
Dobre pół godziny upłynęło, zanim Meir opuścił izbę, w któréj coraz ciszéj już obwiniał się, wyrzekał i rozpaczał Szmul. Wnikający z ulicy szeroki pas jaskrawego światła oświetlał w pełni jeden z kątów ciasnéj sionki. W kącie tym, pod czarną, chylącą się ścianą, bielały dwie kozy, z których jedna stała, a druga leżała. Pomiędzy kozami, na więzi zmiętéj słomy, z rękoma wsuniętemi w podarte rękawy szaréj surduciny, z głową ozłoconą światłem pożaru, a wspartą o deskę, wystającą ostro z pod ściany, — spał Lejbele. Ani krzyk i wrzawa, ani rażące światłości niebios, ani jęki i wyrzekania ojca, nie prze-