kane. Nie dziw; mąż jéj, Ber, przez cały ranek nosił na czole swém owe dwie grube zmarszczki, w których ona odgadywała nieznane i niepojęte dla niéj cierpienie, a do niéj słowa nie przemówił i siedział teraz w izbie bawialnéj z głową opartą na dłoni, milcząc i szklistym wzrokiem spoglądając z kolei na dwu braci jéj, Rafała i Abrama. Rafał pochylał wprawdzie twarz nad rachunkową księgą, ale widać było, że nie rachował, lecz o czémś ważném bardzo głęboko myślał. Od chwili do chwili podnosił oczy z nad książki i spoglądał na Bera i Abrama. Stary Saul, na żółtéj kapanie siedząc, zdawał się także zatopionym w czytaniu grubéj, nabożnéj księgi. W rzeczywistości zaś, mniéj jeszcze, niż zwykle, czytaną rzecz rozumiał, a z twarzy jego poznać można było, iż dolegało mu cóś srodze i głęboko.
U okna, na zwykłém swém miejscu, więc w poręczowym głębokim fotelu, siedziała prababka Frejda. Z pośród rodziny całéj, na niéj jednéj tylko nie znać było zmiany żadnéj. Senny uśmiech z warg jéj nie zniknął. Przymrużała powieki i podnosiła je, to budząc się, to usypiając znowu.
Zaraz po południu kobiety zasłały stół białym obrusem i poczęły ustawiać na nim stołowe naczynia.
Do izby wszedł Meir. Wchodząc otwierał on drzwi cicho i powoli, a potém stanął u ściany i spojrzeniem powiódł po wszystkich twarzach. Spojrzenie to było niespokojne, trwożne niemal i pełne głębokiego żalu. Obecne w izbie osoby podniosły nań oczy i wnet je spuściły, ale przez to jedno mgnienie oka, na młodego człowieka, nieśmiało stojącego u ściany, spadł tłoczący ciężar niemych wyrzutów. W wyrzutach tych była uraza gorzka za doświadczone troski, trwogi istnień spokojnych, których spokojowi on zagroził, srodze zagroził; była głęboka litość nad nim, ale także i daleka, niewypowiedziana jeszcze groźba odrzucenia... Jedna tylko prababka, na widok wchodzącego, podniosła całkiem mrużące się wprzódy powieki, uśmiechnęła się szerokim uśmiechem i szepnęła: — Kleiniskind!
Do jéj téż twarzy przylgnęły oczy Meira, a błysnęła w nich myśl jakaś paląca i niecierpliwa.
W téj chwili rozległ się po izbie brzęk i stuk. Z pośród gromadek ludzi, czerniejących tu i owdzie na placu i ku domowi Ezofowiczów niechętnie spoglądających, któś w jedno okno domu tego rzucił spory kamień, który rozbił szybę na drobne kawałki i, przeleciawszy nad okiem Frejdy, upadł po środku izby.
Twarz Saula oblał ceglasty rumieniec; kobiety nakrywające do stołu krzyknęły; Rafał, Abram i Ber powstawali z miejsc swych, jak poruszeni sprężyną. Wszyscy utkwili z razu widoki w rozbitéj szybie, lecz wkrótce przenieśli je na prababkę Frejdę, która wyprostowała się nagle i, patrząc na kamyk leżący pośrodku izby, bezdźwięcznym lecz głośnym szeptem swym zawołała:
— Nu! to jest ten sam kamień! Oni jego rzucali w okno domu naszego, kiedy mój Hersz z Reb Nochimem kłócił się i z cudzymi ludźmi przyjaźń chciał trzymać... to jest ten sam kamień... na kogo oni teraz jego rzucili?...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/240
Ta strona została przepisana.