Kiedy mówiła to, wszystkie zmarszczki na twarzy jéj drżały, a oczy, po raz pierwszy od lat wielu, rozwarły się szeroko.
— Na kogo oni teraz znów kamień rzucili? — zapytała i zatoczyła dokoła źrenicą, która pociemniała i błysła.
— Na mnie, alte bobe! — odpowiedział z pod przeciwległéj ściany głos drżący niewysłowionym żalem.
— Meir! — krzyknęła prababka, nie bezdźwięcznym już szeptem, jak zwykle, ale donośnym, przeraźliwym niemal głosem.
Meir przeszedł izbę, stanął przed nią i obie jéj małe, pomarszczone ręce ujął w swoje dłonie. Spuszczał ku twarzy jéj wejrzenie pełne czułości i zarazem pytań i próśb jakichś niewymawianych ustami, a ona podnosiła ku niemu złotawe swe źrenice, które niespokojnie migotać zaczęły.
Saul wstał z kanapy.
— Rafał! — rzekł, — podaj mi płaszcz mój i kapelusz.
— Dokąd ty pójdziesz, tate? — zapytali jednogłośnie obaj synowie.
Stary z rumieńcami na twarzy, drżącym głosem odpowiedział:
— Pójdę, ażeby głowę moję przed Todrosem pochylić... Niech on nad zuchwałém dzieckiem tém sądu nie czyni, dopóki nie zgaśnie ogień gniewu, który zapalił się w duszy ludu.
Po chwili siwy patryarcha najdostojniejszéj w gminie rodziny, długim czarnym płaszczem okryty i w wysokim świecącym kapeluszu na głowie, kroczył przez plac zwolna i poważnie. Stojące na placu gromadki rozstępowały się przed nim, a składający je ludzie kłaniali się mu nizko. Któś jednak wyrzekł głośno:
— Biedny ty jesteś, Rebe Saulu, że masz takiego wnuka...
Saul na zaczepkę tę nie odpowiedział, tylko wązkie wargi jego zacisnęły się silniéj.
Dobra godzina upłynęła, zanim Saul z odwiedzin swych powrócił. Znalazł on wszystkich starszych członków rodziny swéj zgromadzonych w izbie bawialnéj. Meir był tam także; siedział on tuż przy fotelu prababki, któréj mała, sucha dłoń ściskała mocno połę odzieży jego.
Sara zdjęła płaszcza z ramion ojca.
— A co ty, tate, przyniosłeś nam ztamtąd? — zapytał Rafał.
Saul oddychał ciężko i ponuro patrzał w ziemię.
— Co ja ztamtąd przyniosłem? — odpowiedział po chwili milczenia. — Wstyd i gniew wielki przyniosłem. Serce Todrosa raduje się nieszczęściem, które przytrafiło się domowi Ezofowiczów... Uśmiechy, jak węże, pełzają po żółtéj twarzy jego.
— A co on powiedział? — zapytało parę głosów.
— On powiedział, że bezbożnemu i zuchwałemu wnukowi memu zadługo pobłażał... Reb Mosze, i Kamionker, i cały lud proszą go, żeby on nad Meirem sąd uczynił... na prośby moje on sąd ten do jutrzejszego wieczora odłożył i od-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/241
Ta strona została przepisana.