Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/250

Ta strona została przepisana.

„Temu czoło poczernieje jak od sadzy...“
„Od tego szczęście i spokój odbiegną...“
„Na tego posypie się grad kamieni...“
„Ten na czole swém nosić będzie krwawą kresę...“
„Niegdyś... starzy ludzie, żyjący jeszcze, cóś o tém pamiętają... ojciec bogatego Saula, wielki kupiec Hersz, pisania tego dotknął się.“
„A co się jemu stało?“
„Starzy ludzie mówią, że jak on tego pisania dotknął się, jadowite węże okręciły się koło serca jego i tak go we środku kąsały, że on od tego młodo bardzo umarł...“
„A teraz pisanie to znalazł młody Meir?“
„Tak; on je znalazł i czytać je będzie w Bet-ha-Midraszu przed ludem całym, jak tylko słońce zajdzie a zmrok wieczoru ziemię okryje...“
Pomiędzy ludźmi, w ten sposób rozmawiającymi, uwijał się Reb Mosze, mełamed; zjawiał się tu lub owdzie, znikał wkrótce i znowu ukazywał się na innéj uliczce jakiéjś, śród innego podwórka, pod otwartém oknem innéj chaty. Nadstawiał ucha, przysłuchiwał się; uśmiechy przelatywały po wypukłych jego ustach, ostre błyski strzelały mu z burych, okrągłych oczu. Nie mówił przecież nic. Pokornie, a czasem i natarczywie, zapytywany przez ludzi, do których się zbliżał, milczał, albo odpowiadał niewyraźném tylko mruczeniem i posępném wstrząsaniem głową. Nie mógł mówić, bo o wypadkach i wieściach, które tak silnie poruszały umysł publiczny, nie rozmawiał jeszcze dnia tego z mistrzem swoim, z tym, któremu przez cześć najwyższą, przez wiarę fanatyczną, przez miłość namiętną i mistyczną, ciało i duszę swą w niewolę oddał. Bez wyraźnego rozkazu uwielbianego i ukochanego mistrza tego, nie mógł on ani sądów wydawać, ani haseł wykrzykiwać, ani nawet we własnéj myśli swéj o czémkolwiek rozstrzygać. A nuż słowo albo czyn jego rozminęłyby się z wolą mistrza? Nuż popełniłby błąd jaki przeciw któremukolwiek z tysiącznych przepisów?! Wprawdzie on je wszystkie na pamięć umiał, ale w nich nietylko wyraz każdy, lecz każda litera coraz innym tłómaczeniom i zastosowaniom ulegać mogła! I to również wiedział Reb Mosze, że uczonym był bardzo; cóż jednak znaczyła uczoność ta jego wobec uczoności wielkiego rabbina, któréj jasność oświecała cały świat ziemski i wnikała nawet aż do samego nieba! Jehowa lubował się, patrząc na nią, i sam siebie podziwiał za to, że mógł stworzyć dzieło tak doskonałe, jakiém był rabbin Izaak Todros.
Około południa tedy Reb Mosze, z głową i uszyma napełnionemi wszystkiém, co słyszał, wsunął się cicho do czarnéj chaty rabbina. Nie od razu jednak mógł rozpocząć z nim rozmowę. Todros rozmawiał ze starcem jakimś, którego opylona odzież objawiała, że przybywał zdaleka, a który, wspierając się na kiju, stał przed nim z twarzą pokorną i razem radosną. Starzec ten prosił rabbina o udzielenie mu szczypty ziemi, z Jerozolimy przywiezionéj.
— Ja bardzo chcę, — mówił drżącym od starości i wzruszenia głosem, —