pojechać do Jerozolimy i tam umrzéć i w ziemi ojców naszych pogrzebionym zostać. Ale biedny jestem i pieniędzy na drogę nie mam. Daj ty mi, rabbi, garstkę piasku tego, który tobie każdego roku ztamtąd przywożą, ażeby wnuki moje mogły mi ją na piersi posypać, kiedy dusza moja rozwiedzie się z ciałem. Mnie z tą garścią ziemi lżéj będzie spać w grobie; — a prawdaż-to jest, że do tych, którzy ją mają na sobie, nie zbliżają się robaki i ciał ich nie jedzą?
— To jest prawda, — odpowiedział poważnie rabbin, i, wyjąwszy garstkę białawego piasku z worka, w którym drogocenny przedmiot starannie obwiniętym był i obwiązanym, owinął ją w szmatkę papieru i podał starcowi.
Starzec przyjął dar trzęsącą się od radości dłonią, złożył na nim długi, pobożny pocałunek i schował go na piersi, za połą łachmaniastéj, cuchnącéj odzieży.
— Rabbi! — rzekł, — ja nie mam czém zapłacić tobie...
Todros wyciągnął ku niemu żółtą szyję swą i przerwał szybko:
— Zdaleka widać przybywasz, skoro o zapłacie dla Izaaka Todrosa myśléć i mówić możesz... Ja od nikogo za nic zapłaty żadnéj nie biorę; a choć wiem, że bardzo dużo dobrego braciom moim czynię, o jednę tylko zapłatę za to błagam Przedwiecznego: ażeby On dolał choć jednę jeszcze kropelkę do téj mądrości, którą już posiadam, a któréj, niesyta nigdy, dusza moja pożąda.
Starzec chwiejnym krokiem, o kiju, przybliżył się do męża tego, tak już mądrego, a tak nieustannie i namiętnie łaknącego mądrości.
— Rabbi, — westchnął starzec pobożnie, — pozwól mi pocałować dobroczynną rękę twoję...
— Pocałuj, — łagodnie odpowiedział mistrz, — ale kiedy proszący schylał się przed nim, wziął w obie dłonie głowę jego, białemi jak mleko okrytą włosami, i głośny pocałunek wycisnął na sfałdowanéj i zeschłéj skórze jego czoła.
— Rabbi! — zawołał starzec z wybuchem szczęścia w głosie, — ty dobry jesteś... ty ojciec nasz, mistrz i razem... brat!
— A ty, — odrzekł Todros, — błogosławionym bądź za to, że do późnéj starości dochowałeś wierności Zakonowi Pana i miłości dla ojczystéj ziemi naszéj, z któréj garść piasku wydawała ci się droższą nad srebro i złoto...
Obaj mieli łzy w oczach i widać było, że obaj także, widząc się dziś po raz pierwszy w życiu, przejęci byli wzajem dla siebie tkliwą, braterską i dziwnie jakoś smętną miłością.
Reb Mosze, który, oczekując na skończenie rozmowy, usiadł na ziemi, przy czarnym otworze komina, miał także łzy w oczach i po chwili dopiero, gdy Todros pozostał sam jeden, przemówił zniżonym głosem:
— Nassi...
— Haa? — zapytał mistrz, pogrążony już w zwykłéj swéj zadumie.
— U nas w mieście wielkie dziś nowiny są.
— Jakie to nowiny?
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/253
Ta strona została przepisana.