Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/256

Ta strona została przepisana.

krucze pióra, jasne jak len i ogniste jak wypolerowana miedź. Głowy te poruszały się i falowały, szyje wyciągały się i podnosiły się brody, oczy pałały ciekawością i żądzą wrażeń. Wszystko to ukazywało się w pół-zmroku. Ogromna sala Bet-Midraszu oświecona była jedną tylko lampką, zawieszoną u drzwi wchodowych i jedną łojową świeczką, palącą się w mosiężnym lichtarzu na stole z białego drzewa, za którym, tuż pod wysoką, nagą ścianą, stał drewniany stołek. Było to miejsce, z którego przemawiali zazwyczaj do ludu wszyscy, którzy kiedykolwiek przemawiać doń chcieli. W Izraelu bowiem człowiek każdy, od najdostojniejszego i najstarszego do najniższego i najmłodszego, prawo głosu posiada, a Bet-ha-Midrasz jest niestartym śladem wysoce demokratycznego ducha, który przenikał niegdyś starożytne ustawy Izraela. Każdy, ktokolwiek tylko pochodzi z domu Izraelowego, posiada prawo wstępować w progi te, modlić się wśród nich, czytać, przemawiać, nauczać.
Ludzie, którzy nie wewnątrz budowy, ale dokoła ścian jéj gromadnie stali, oglądali się często ku stojącemu naprzeciw Bet-Kahołowi. W miejscu tém posiedzeń administracyjnych i sądowych władz gminy, połyskiwać téż zaczęły mdłe i nieliczne światła. Nad wchodowemi drzwiami zapalono tam lampkę, a na długim stole, szarzejącym niewyraźnie za dużemi szybami okien, ustawiono parę świec żółtych i dymiących. Po chwili, na ganek Bet-Kahołu wstępować zaczęli ludzie, całéj ludności Szybowskiéj dobrze znany, a budzący pośród niéj szacunek głęboki. Pojedyńczo albo parami przybywali tam sędziowie gminy, siwi całkiem, lub siwiejący, poważni ojcowie rodzin licznych, zamożni kupcy lub właściciele posiadłości miejskich. Liczba ich powinna była dosięgać dwunastu, tym razem przecież jedenastu ich tylko naliczono. Dwunastym dajonem w Szybowie był Rafał Ezofowicz. Pomiędzy ludem szeptano, że stryj obwinionego należéć do składu sądu nie mógł; niektórzy mówili, że nie chciał. Po dajonach przybywali kahalni, pośród których znajdowali się: Morejne Kalman, z rękoma w kieszeniach sajetowego chałatu i z wiekuistym uśmiechem miodowéj błogości na ustach, i Kamionker, którego twarz zżółkła i skurczyła się w dniach ostatnich, a wejrzenie posiadało trwożliwe i ostre błyski człowieka zagrożonego niebezpieczeństwem. Ostatni ze wszystkich ukazał się Izaak Todros. Wysunął się z nizkich drzwiczek swéj chatki i, szczupły, zgarbiony, przemknął w cieniu ścian, okrążających podwórze, tak szybko i cicho, że z tłumu nikt go prawie nie dostrzegł.
W téj saméj prawie chwili, w głębi Bet-ha-Midraszu, nad głuchym szmerem falującego ludu, rozległ się czysty i silny głos męzki:
— W imię Boga Abrahamów, Izaaków i Jakóbów, słuchaj Izraelu!
Szmer ludu wzmógł się i przeszedł w gwar, nieledwie we wrzawę. Czuć w tém było niechęci trochę, a więcéj jeszcze obawy, walczącéj z ciekawością. To téż przez długą chwilę głos człowieka, mówiącego we wnętrzu napełnionéj ludźmi budowy, mocował się z pochłaniającym go gwarem, a z pomiędzy słów