„Gadali ludzie, że w pisaniu tém napisane stoi, jak piasek w złoto zamieniać...“
„I jak dyabłów odpędzać...“
„I jak Mojżesza wskrzesić...“
„Ludzie nieprawdę gadali! W pisaniu tém niéma żadnych rzeczy mądrych i miłych Bogu!“
Pytania te, sarkania i mnóstwo im podobnych krzyżowały się w tłumie wraz z szyderskiemi uśmiechami ludzi, zawiedzionych w ciekawości swéj i nadziejach. Mełamed, z ławy, na któréj stał, górując nad zgromadzeniem całém, rzucał w nie wciąż słowa obelżywe lub wybuchy grubego śmiechu, w którym czuć było jad nienawiści. Pod drugą ścianą, tuż naprzeciw mełameda, widać było stojącego téż na podwyższeniu Bera. Dwaj ludzie ci, stojący naprzeciw siebie i górujący nad ruchliwym tłumem, przedstawiali sobą dwie krańcowe sprzeczności. Mełamed trząsł głową, rozmachiwał rękoma, przysiadał, podskakiwał, śmiał się i krzyczał. Ber stał niemy i nieruchomy; głowę odchylił nieco w tył i oparł o ścianę, a z oczu jego szklistych i w głęboką jakąś dal zapatrzonych, po twarzy, okrytéj wyrazem cierpienia, zmięszanego z zachwytem, spływały, jedna za drugą, ciche, grube łzy. W pewném oddaleniu od tłumu, a bardzo blizko Meira, stała, ściśle ze sobą zwarta, gruppa kilkunastu młodych ludzi, którzy wszyscy wpatrywali się w twarz czytającego, jak w tęczę. Oddychali oni szybko, uśmiechali się błogiemi jakiemiś uśmiechami, to znowu wzdychali, albo ręce wznosili w górę i dotykali niemi to głów swych, to czół, to oczu. Zdawać się mogło, że nie widzieli, ani nie słyszeli falującego i szemrzącego tłumu; że duchy ich, dawno tęskniące za prawdą i omackiem szukające jéj pośród ciemności, rzucały się teraz całe w ognisty krąg głoszonych przed nimi idei... W głębi tłumu, kędyś po samym środku sali, bardzo stary i trzęsący się głos mówił: — „O wszystkiém tém dużo gadali ludzie... dawno, dawno temu... w dniach młodości mojéj!...“ Głośnemu westchnieniu, które towarzyszyło słowom tym zgrzybiałego starca, będącego, któż wie? jednym może z dawnych przyjaciół Hersza, odpowiedziały stłumione chichoty. Byli to chłopcy podrostki, którzy, tu i owdzie wspinając się na ławy, oddrzwia i gzymsy, wychylali z pośród ramion starszych kędzierzawe głowy w przekrzywionych jarmułkach, a potém zsuwali się z wysokości swych i znikali ze stłumionemi śmiechy.
W ręku Meira zżółkłe stare arkusze drźéć zaczęły. Na bladą dotąd twarz jego wybiły się ogniste rumieńce. Z pod przymrużonéj nieco powieki cisnął na tłum spojrzenie, w którém były gniew i prośba, litość i niecierpliwość.
— Uciszcie się! — zawołał. — Pozwólcie, aby wielki mąż, który leży w grobie, powiedział wam przez usta moje wszystkie słowa swoje... aż do końca. On mnie wybrał za posłańca swego przed wami... ja wierny być muszę rozkazaniom jego...
Głos jego brzmiał przenikliwie, rozkazująco. Siła odwagi i przekonania
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/265
Ta strona została przepisana.