Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/267

Ta strona została przepisana.

idzie świat. Izraelu! w pokarmie, który żywił duszę twoję przez długie wieki, są ziarna i jest plewa; w bogactwie twojém sa brylanty i jest piasek. Księga wiary twéj jest jako to jabłko granatu, które człowiek głupi jadł z łupiną, od któréj wielki niesmak miał na podniebieniu i srogie we wnętrznościach bóle. Ale kiedy Rabbi Meir głupiego człowieka tego zobaczył, zerwał z drzewa jabłko granatu, twardą i gorzką łupinę odrzucił, a soczyste i słodkie jądro zjadł. Ja pragnąłem uczyć was tak, jak uczył Rabbi Meir człowieka, który jadł z łupiną jabłko granatu. Ja chciałem, żebyście osiągnęli dar rozpoznawania i dla księgi wiary naszéj zrobili z rozumu waszego sito takie, które-by wyrzuciło plewy i piasek, a zostawiło wam ziarna i brylanty. Odtrąciłeś mnie od siebie za to żądanie, ludu mój! znienawidziło mnie serce twoje, bo strach i nienawiść wielka zamieszkały w tobie przeciw rzeczom nowym. A przecież powiedzianém jest: „Nie patrz na naczynie, ale na to, co ono w sobie zawiera. Bywają dzbany nowe, napełnione winem mocném, i stare, w których niéma ani kropli.“
Lud, który uciszył się był przez chwilę i słuchać zaczął z rozbudzoną nanowo ciekawością, zawrzał znowu. Ber zeskoczył z ławy, na któréj stał i przesunął się szybko ku Meirowi. Młodzi ludzie, stojący dotąd w ściśle zwartéj gromadce, przybliżyli się ku niemu.
— Meir! — szepnął Ber, — rzuć ty okiem na lud!
I ciszéj jeszcze dodał:
— Idź ztąd! idź jak najprędzéj!
Meir powiódł wzrokiem po falującéj i wrzącéj czarnéj massie ludu; uśmiech nawpół smutny, a nawpół gniewny, przewinął się mu po ustach.
— Nie tego ja spodziewałem się! Spodziewałem się zupełnie czego innego! — rzekł zcicha i pochylił głowę. Wnet jednak podniósł ją i zawołał:
— Ja jestem posłańcem przodka mojego! On wybrał mnie na czytelnika ostatnich myśli swoich! ja woli jego posłusznym muszę być!...
Odetchnął głęboko i dodał głośniéj jeszcze:
— On przeniknął pytania te, które szumiéć miały w głowie prawnuka jego i odpowiedź na nie dał! On przeniknął skrytości dusz, które łakną prawdy i przysłał im przez ręce moje pociechę i naukę. Ja kocham go tak, jak gdyby wyhodował on mnie na kolanach swoich! Ja pokłon składam wielkiéj duszy jego, która zarobiła sobie na nieśmiertelność i mieszka teraz w światłości Jehowy! Ja tak myślę, jak on myślał! tego żądam, czego on żądał! ja taki sam, jak on! ja syn duszy jego! — Głos jego dźwięczny i donośny drżał westchnieniami i dziwniejszemi nad nie zachwyconemi uśmiechami jakiemiś; w oczach płomiennych i głębokich stanęły wielkie łzy, a usta mu drżały i czoło bladło coraz bardziéj, i ręce mimowoli jakby wzniosły się w górę.
— W pisaniu przodka mego, — wołał, — napisano, że my stoim na miejscu, kiedy wszystkie narody naprzód idą ku poznaniu i szczęśliwości! że głowy nasze napełnione są takiém mnóstwem małych rzeczy, iż wielkie pomieścić się już w nich nie mogą! że nauka ta, która nazywa się Kabałą, a którą