Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/269

Ta strona została przepisana.

gęsta, czarna fala ludzi i spotkała się tu z falą drugą, która stała dotąd zewnątrz budowy i spokojniejszą nieco była, choć także wzruszoną i szemrzącą. Tu rozlewała się już na przestrzeni szerokiéj powódź jasnych księżycowych świateł, a wśród niéj wznosił się Bet-ha-Kahoł, z zamkniętemi szczelnie drzwiami i okiennicami. Na wschodach gankowych tylko siedział tam szamos, z łokciami na kolanach i brodą w dłoni, nieruchomy jak posąg, oczekujący rozkazów, mających wyjść z wnętrza budowy téj, która, wśród wrzawy wzburzonego ludu, stała niema i zamknięta, jak grób.
Tłum rozproszył się na grupp wiele, z których jedna przekroczyła wrota synagogalnego dziedzińca i z gwarem niezmiernym, niby olbrzymi i szamocący się ptak czarny, sunęła po białym od księżyca placu. Liczną była gruppa ta. Składali ją ludzie w nędznych ubiorach, z długiemi brodami i oczyma rozpalonemi złością; dzieci różnego wieku, nachylające się wciąż dla podniesienia kamieni lub garści piasku i błota; a po samym środku jéj cisnęła się ku sobie i człowieka wśród niéj znajdującego się osłaniała gromadka dorosłych lub dorastających zaledwie młodzieńców. Rozpychani i potrącani, walczyli oni chwilę jeszcze całą siłą piersi i ramion swoich; aż obezsileni, czy zlęknięci, pierzchnęli i zmieszali się z tłumem. Wtedy na plecy człowieka, którego osłaniali dotąd, posypał się grad kamieni; dziesiątki rąk chwytały odzież jego i darły ją w szmaty; na odkrytą głowę jego padały garście żwiru i zlepki błota, zaczerpnięte z kałuży. W uszach jego brzmiały chóralne, namiętne okrzyki; przed oczyma migotały twarze rozognione, podnoszące się i opadające ramiona, a za tém wszystkiém, jak za mgłą ognistą, milczący i zamknięty ukazywał mu się dom jego rodzinny. Ku domowi téż temu, niby ku portowi zbawienia, biegł on tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to ręce szarpiące go za odzież i plączące się mu przed stopami ruchliwe gromady dzieci. Z zaciśniętych ust jego nie wydzierał się jęk najlżejszy, ani wychodziło słowo żadne prośby lub skargi; możnaby rzec, iż nie czuł on wcale bólu spadających nań razów, ani trwogi przed temi gwiżdżącemi kamieniami, z których nie jeden lada chwila ugodzić weń mógł śmiertelnie. Piersią i ramionami odpychał on wprawdzie z rozpaczną siłą tłoczący go tłum, lecz zdawało się, że nie siebie bronił, ale skarbu, który unosił z sobą; bo co chwila dotykał dłonią piersi, jakby chciał przekonać się, że posiada go jeszcze przy sobie. Nagle, zastąpił mu drogę człowiek w długiéj, grubéj koszuli i wywijając grubym kijem, który trzymał w ręku, z iskrzącemi się oczyma zawołał do ludu:
— Głupcy! co wy robicie! Dla czego wy jemu obrzydliwego pisania tego nie odbierzecie? Rabbi Izaak nakazał, abyście pisanie to wydarli mu i w ręce jego oddali! On je na piersi swéj schował!
W mgnieniu oka młody człowiek, którego dotąd otaczano z tyłu tylko i z boków, ujrzał się zaskoczonym z przodu. Kilkanaście rąk ciemnych, grubych sięgnęło ku jego piersi, rozgięło ramiona jego które on zwarł był z całéj siły, i targać go poczęło za przednią część odzieży. Wtedy podniósł on ku