Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/270

Ta strona została przepisana.

niebu wyiskrzonemu księżycowém światłem twarz śmiertelnie bladą i z głębi piersi krzyknął: Jehowa!
W téj chwili uczuł u nóg swych prześlizgujące się, szczupłe, zwinne ciało jakieś, a gorące jakieś usta przylgnęły do jednéj z opuszczonych rąk jego długim pocałunkiem. Dziwnie odbić się musiał w sercu jego pocałunek ten, wmieszany w zadawane mu ciosy, — ten objaw miłości wśród wrzących dokoła niego przekleństw i gróźb. Ostatkiem sił odepchnął od siebie napastników i pochylił się ku ziemi, a zanim oni zdołali przyskoczyć znowu ku niemu i podnieść nań ręce, wyprostował się i w ramionach swych podniósł dziecię, którém zasłonił się, jak puklerzem, a ono przylgnęło piersią do piersi jego, oba ramiona zarzuciło mu na szyję i ku ludziom groźnie podnoszącym ręce zwróciło twarz zalaną rzęsistemi łzami. I z za łez, czarne, ogromne oczy dziecka patrzyły ze szczególnym, przejmującym wyrazem gniewu, połączonego z błaganiem i strachem.
— To moje dziecko! to mój Lejbele! nie czyńcie mu nic złego! — ozwał się z pośród tłumu jękliwy i trwogi pełen głos krawca Szmula.
— Rebe! — zawołało kilka grubych głosów do mełameda, uwijającego się wciąż przed tłumem z kijem w ręku, — Rebe! on zasłonił się dzieckiem! Dziecko to bardzo go kocha!
— Odbierzcie mu dziecko to! wydrzyjcie mu przeklęte pisanie! — krzyczał Rebe.
Ale nie usłuchał go nikt. Szarpano jeszcze Meira z tyłu i z boków; kamień jeszcze jeden i drugi ugodził go w ramię i nad głową jego przeleciał, ale przed sobą ujrzał on już przejście wolne i kilku podskokami znalazł się na ganku rodzinnego domu, którego drzwwi otworzył przed nim któś niewidzialny i wnet je za nim zamknął.
Meir postawił dziecię na ziemi w ciemnym kurytarzu, a sam wbiegł do bawialnéj izby, w któréj, przy świetle lampy, palącéj się przed kanapą, zastał zgromadzoną całą swą rodzinę. Wbiegł i stanął nieruchomo u ściany. Oddychał prędko, wodził dokoła mętnym wzrokiem i milczał. Milczeli téż przez chwilę wszyscy obecni. Nigdy, odkąd ród Ezofowiczów istniał na świecie, żaden członek rodu tego nie wyglądał tak, jak wyglądał teraz blady i zdyszany młodzieniec ten, w odzieży opadającéj zeń łachmanami, z głową osypaną prochem ulicy. Czoło jego, zroszone potem śmiertelnego zmęczenia, przerzynała ukośnie czerwona kresa, ślad chropowatego kamienia może, który się po niém prześlizgnął, albo, kto wie? ostrego narzędzia jakiegoś, które podnosiła nań ręka czyjaś w ciemnéj sali Bet-Midraszu! Miał on pozór ściganego przestępcy, miałby téż pozór żebrzącego nędzarza, gdyby nie duma jakaś, która patrzała z uznojonego i zranionego czoła jego, i nie gorący blask w oczach, w których, obok niewysłowionego bólu, malował się upór niepokonanéj woli.
Saul zakrył twarz obu dłońmi. Kilka kobiet zaszlochało głośno; Rafał, Abram i inni dojrzali członkowie rodziny podnieśli się z miejsc swych rozpło-