mienieni, groźni i jednym głosem zawołali: — Nieszczęsny! — Chcieli otoczyć go i mówić cóś do niego, ale nie mieli czasu; rozwarły się bowiem z trzaskiem wielkim okiennice z zewnątrz zamknięte, zadzwoniły i w drobne odłamy posypały się szyby okien, kilkanaście kamieni wpadło do izby, uderzając ze stukiem w ściany i sprzęty, a za oknami zakipiała wrzawa namiętna, groźna, śród któréj najgroźniejszy i najnamiętniejszy brzmiał gruby głos mełameda. Dopominano się o Meira i o pisanie Seniora; łajano ród cały, domowstwo to zamieszkujący; odgrażano się pomstą Boską i ludzką; krzyczano za znieważenie Zakonu i bluźnienie rzeczom dla Izraela świętym.
Ezofowiczowie stali jak przykuci do miejsc swych, strachem, żalem i wstydem zjęci.
Saul tylko odkrył twarz, wyprostował się dumnie i krokiem szybkim zmierzać zaczął ku drzwiom.
— Tate! gdzie ty idziesz? — z przestrachem krzyknęli za nim mężczyzni i kobiety.
Wyciągnął ku oknom wskazujący palec i drżącemi ustami rzekł:
— Stanę na ganku domu mego i powiem głupiéj zgrai téj, żeby milczała i szła precz!
Zastąpiono mu drogę. Kobiety oplotły ramionami kolana jego.
— Oni cię zabiją! — jęczano.
Nagle, w jednéj chwili, wrzawa umilkła i za oknami rozległ się tylko szept mnóstwem ust powtarzany.
— Szamosz! szamosz! szamosz!
W istocie, z bramy synanogalnego dziedzińca wyszedł i przez plac, ku domowi Ezofowiczów, szybko posuwał się człowiek, który przed kilku minutami stróżował nieruchomo u drzwi niemego, jak grób, Bet-Kahołu. Grób otworzył się snać i wypowiedział słowa zapadłego wyroku, a sługa synagogalny śpieszył, aby ogłosić go obwinionemu i jego rodzinie. Ale i lud także brzmienia wyroku ciekawym był namiętnie. Dla tego uciszył się i stał, jak mur czarny, przyparty do okien, w których żadnéj już prawie szyby nie było. I ci wszyscy także, którzy pozostali byli na synagogalnym dziedzińcu, albo rozsypani śród placu bezczynnie, przypatrywali się burzliwéj scenie, złączyli się w jednę ogromną massę i zalegli znaczną przestrzeń przed domem Ezofowiczów. Drzwi domu tego otworzono znowu i wnet zamknięto. Szamosz wszedł do bawialnéj izby.
Wszedł, niespokojne trochę i nieufne spojrzenie rzucił dokoła, a potém pokłonił się Saulowi.
— Szolem alejchem! (pokój tobie!), — rzekł zcicha, jakby czuł sam, iż zwykłe pozdrowienie to, mieściło w sobie tym razem srogą ironią.
Nikt nie odpowiedział.
— Rebe Saulu! — zaczął znowu pewniejszym już nieco głosem, — nie miéj za złe słudze twemu, że przynosi w dom twój nieszczęście i wstyd. Spełniam rozkazy wielkiego rabbina naszego i wszystkich dajonów i kahalnych
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/273
Ta strona została przepisana.