Nagle Meir, który stał dotąd nieruchomy, ze wzrokiem wlepionym w miejsce, na którém przed chwilą stał szamosz, podniósł w górę obie ręce, objął niemi swą głowę i krzyknął:
— Odtrącony od łona Izraelowego! z domu Izraela sromotnie wypchnięty!
Głos jego skonał w łkaniu ogromném, które pierś mu rozdarło. Gwałtownym ruchem odwrócił się od obecnych, twarz ukrył w dłoniach, czoło oparł o ścianę i płakał głośnym, namiętnym, rozdzierającym płaczem. Dość było usłyszéć jedno tylko z łkań jego, aby poznać, że ugodzonym został w samo serce, że rozwód ten, który czynić z nim miał lud jego, targał i rwał w nim najmocniejsze, najgłębsze stróny uczucia.
Wtedy zbliżyli się doń stryjowie jego, żony ich i córki, i różnemi głosy — gniewu i litości, groźby i prośby — wołać nań zaczęli, aby upamiętał się, upokorzył, pismo Seniora na publiczne spalenie oddał; a może przebłaganym zostanie gniew starszyzny, i wyrok, wydany przez nią, odwołanym. Cisnęli się ku niemu mężczyzni, kobiety obejmowały go ramionami, a do łajań i wyrzekań mieszały się i pocałunki.
On nie przestawał płakać, nie odwracał twarzy i nie odrywał czoła od ściany, a na rozlegające się dokoła krzyki i prośby odpowiadał tylko przeczącém wstrząsaniem głową i krótkim wyrazem:
— Nie! nie! nie!
Wyraz ten, pośpiesznie wyrzucany z ust dławnionych łkaniem, wymowniejszym był nad wszelkie długie mowy, bo przechodził wszelkie możliwe intonacye ludzkiego głosu: rozpaczy, żałości, gniewu, błagania i miłości.
— Tate! — zawołał Rafał, zwracając się do Saula, który odosobniony i nieruchomy, siedział na stołku, — tate! dla czego ty nie powiesz jemu, dla czego ty nie rozkażesz jemu, aby upokorzył się i upamiętał, nieszczęsne to pisanie w nasze ręce oddał, a my je rabbinowi zaniesiemy i o zlitowanie nad nim prosić będziemy!...
Kiedy Rafał to mówił, Meir odkrył twarz i zwrócił ją ku dziadowi.
Saul podniósł téż głowę, wyciągnął ręce, jakby szukał przed sobą punktu oparcia się jakiegoś i powstał ze stołka. Szklisty dotąd wzrok jego stał się dziwnie ruchliwym i niespokojnym, aż spotkał się z utkwioném w twarz jego spojrzeniem wnuka. Otworzył usta, ale nic nie powiedział.
— Mów tate, mów! rozkazuj mu! — wołało głosów kilka.
Starzec zachwiał się na nogach. Okropna walka jakaś, srogie wahanie się ducha, pociąganego w dwa przeciwne kierunki, odbiły się na drgającéj jego twarzy. Kilka razy próbował przemówić... nie mógł... aż nakoniec ciężkim szeptem zawołał:
— On jeszcze nie wyklęty... mnie jeszcze wolno... W imię Boga Abrahama, Izaaka i Jakóba błogosławię cię, synu syna mego!...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/276
Ta strona została przepisana.