I drżący cały, z brwiami zjeżonemi, a oczyma pełnemi łez, osunął się na stołek.
Obecni zamienili się spojrzeniami pełnemi zdumienia i uszanowania; Meir poskoczył, upadł na ziemię przed dziadem swym, stopy i kolana jego całował i śpiesznie, gorąco, cicho szeptał mu cóś o miłości swéj dla niego, o pisaniu Seniora, o tém, że pójdzie sobie ztąd i że wróci kiedyś... Podniósł się potém z klęczek i wybiegł z izby.
W téj chwili przed oknami domowstwa nie było już nikogo. Czarna massa ludu odpłynęła na środek placu i stała tam nieruchoma prawie i zcicha tylko, zcicha szemrząca. Dziwna rzecz! Zaledwie szamosz odczytał słowa srogiego wyroku, gdy fala gniewu niemal wściekłego, wzdymająca dotąd pierś tłumu, opadła nagle. Coś się w nim stało. Natura jego wrażliwa i gotowa zawsze, nakształt harfy mnogostrónnéj, odpowiedziéć dźwiękiem na dotknięcie każde, drgnęła pod spadłém na nią nowém jakiémś uczuciem. Byłoż to uszanowanie dla nieszczęścia i wstydu, które nawiedziły rodzinę starożytną, możną a dobroczynną? Byłaż to spokojność, następująca po nasyceniu się pomstą? groza, czy litość, czy wszystko to razem?
Tłum, który przed chwilą kipiał cały, przeklinał, groził i gotów był burzyć wszystko, co gniewowi jego na drodze stawało, umilkł nagle, usunął się i posmutniał. Tu i owdzie tylko dawały się słyszéć śmiechy mściwéj radości, albo słowa obelgi i potępienia, lecz w gruppach, rozsianych po placu i schodzących w boczne uliczki, płynęły ciche, oderwane szepty:
„Jednak... dobry on był i miłosierny...“
„On dumny nie był...“
„On głupie dziecko moje karmił i całował...“
„On starego ojca mego z pod woza, który na niego przewrócił się, rękoma swemi wydobył...“
„On nam, jak prosty robotnik, drzewo piłować pomagał...“
„Twarz jego świeciła pięknością i rozumem...“
„I cieszyły się wszystkie oczy, które na młodość jego patrzały...“
Herem! herem! herem! — powtarzało ust mnóstwo. Przytém głowy kołysały się w podziwie, twarze bladły od grozy, a z piersi wychodziły westchnienia...
∗ ∗
∗ |
Na pustych gruntach, oddzielających miasteczko od karaimskiego wzgórza, po srebrném tle księżycowego światła sunęły się szybko cienie trzech ludzkich postaci. Pierwszy z nich należał do wysokiego, kształtnego młodzieńca, drugi do dziecka, trzymającego ręce w rękawach odzieży; — dwa cienie te znajdowały się tak blizko siebie, że łączyły się z sobą niekiedy; — ale cień trzeci, rysujący kształty człowieka nizkiego i krępego, sunął się zdala od