dwóch pierwszych, przystawał, garbił się, a chwilami znikał całkiem za płotem jakimś, krzakiem, lub drzewem. Przystawanie to i ukrywanie się objawiało ostrożność człowieka, który spostrzeżonym zostać nie chciał. Podpatrywanie to było jakieś, podsłuchiwanie, czyhanie na cóś, lub na kogóś...
U otwartego okna karaimskiéj chaty rozległo się ciche wołanie: — Gołda! Gołda!
Z okna wychyliła się twarz, ubielona księżycem i opłynięta strugą czarnych włosów. W cichém powietrzu zabrzmiał szept namiętny.
— Meir! Meir! ja wielką wrzawę i okropne krzyki słyszałam! Serce moje drżało od strachu. Ale to nic! ty przyszedłeś!
Dwoje ramion, okrytych rękawami grubéj koszuli, wyciągało się ku nadchodzącemu giestem trwogi i radości; korale dzwoniły na piersi, w któréj łkanie mieszało się ze śmiechem.
Nagle z ust dziewczyny wyrwał się krzyk przeciągły.
Meir stanął teraz tuż przed nią. Zobaczyła odzież jego podartą i krwawą kresę, przerzynającą mu czoło.
— Och! — jękła z głębi piersi i ręce obie podniosła ku swemu czołu, a potém opuściła je i, schylona ku człowiekowi, który usiadł pod oknem na ławie, z powstrzymywanym oddechem i urywanym, śpiesznym szeptem jakimś, wodzić poczęła dłońmi po opylonych włosach jego i zranioném czole. W namiętnéj pieszczocie téj było także cóś z uczucia macierzyńskiego, pragnącego uspokajać, goić i pocieszać.
On siedział chwilę w postawie człowieka, który spoczywa po śmiertelném znużeniu. Oparł głowę o ramę okna, wpółotwartemi usty z trudnością wciągał w pierś powietrze chłodnéj nocy, a światło księżyca odbijało się w suchych źrenicach jego, które z wyrazem posępnych pytań jakichś tkwiły w osrebrzonych obłokach.
Po chwili wyprostował się i śpiesznie, półgłosem, mówić zaczął:
— Gołda! ludzie szukać mnie może będą, a jak znajdą, to skarb mój ode mnie odbiorą. Ja skarb ten mój tobie, Gołdo, dam do schowania, a sam na całą noc pójdę w pola i lasy, aby tam głośno do Jehowy krzyczéć o zlitowanie.
Dziewczyna, która stała teraz wyprostowana już, poważna i uważna, odpowiedziała: — Daj!
W ręku Meira zaszeleściły arkusze papieru. Podawał je dziewczynie, mówiąc:
— Schowaj ty to na pierś swoję i strzeż skarbu mego, jak źrenicy swojéj. To przedśmiertne pisanie przodka mego, które zdjęło do reszty ślepotę z oczu moich. To paszport mój, z którym ja pójdę w świat i który przede mną drzwi i serca mądrych ludzi otworzy. Tu cicho i bezpiecznie... nikt nie widzi i nie domyśli się... jak ja w świat iść będę, wtedy pisanie to od ciebie wezmę...
Gołda wzięła podany jéj przedmiot.
— Bądź ty spokojny o skarb swój! — odrzekła. — Prędzéj ja rozstanę
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/278
Ta strona została przepisana.