Gołda wstrząsnęła głową. Z twarzy jéj można było poznać, że czuła się ogarniętą jakby snem cudownym. Śniło się jéj, że była piękną Rachelą, witającą z długiéj podróży męża swego, Akibę. Z marzącym uśmiechem na ustach, a ogniem namiętnym w oczach, szepnęła:
— Ja wtedy kolana twooje obejmę i oczyma, które znowu tak pięknemi staną się, jak przed wielu laty, w światłość twoję spojrzę i powiem: Mistrzu! chwała twoja jest moją koroną!
Patrzali na siebie długo przez łzy. Miłość gorejąca na dnie ich źrenic wyglądała z za srebrzystéj powłoki tak czystą i bohaterską, jak czystemi i bohaterskiemi były ich serca.
Wtém o uszy ich obił się przyciszony, dźwięczny jednak, śmiech dziecięcy. Zdziwieni, spojrzeli oboje w stronę, w któréj zabrzmiał. Na progu otwartych drzwi chaty siedział Lejbele i trzymał w objęciu małe, białe jak śnieg, koźlę. Koźlę to było kupione na targu za pieniądze, zebrane przez Gołdę ze sprzedaży koszy. Ujrzało je dziecię w głębi sionki oświetlonéj księżycem, wzięło w ramiona, wyniosło na próg chaty, a teraz, tuląc twarz swą do miękkiéj jego sierści, śmiało się swawolnie i żartobliwie.
— Dziecko to zawsze przychodzi tu za tobą, — rzekła Gołda.
— Ono dziś całowało mnie, kiedy wszyscy mnie bili, i ja niém od rąk silnych skarb mój zasłoniłem, — odpowiedział Meir.
Gołda zniknęła z okna i wnet zjawiła się w progu chaty. Pochyliła się nad dzieckiem tak, że rozplecione jéj włosy spłynęły mu na głowę i ramiona; przytém ustami przylgnęła do czoła jego. Lejbele nie przeląkł się wcale. Czuł się tu snadź bezpiecznym. Widział już nieraz tę kobietę, któréj ogniste oczy wpatrywały się teraz w twarz jego z wyrazem niewysłowionéj słodyczy. Podniósł na nią spojrzenie jasne, wdzięczne, pojętne prawie.
— Pozwól mi pobawić się z koźlęciem, — szepnął.
— Czy chcesz mleka? — zapytała.
— Chcę, — odpowiedział, — daj!
Wyniosła z sionki gliniany kubek, napełniony mlekiem, i sama poiła niém dziecię. Potém usiadła przy niém na progu i zapytała:
— Dla czego ty porzucasz ojca i matkę, a idziesz za Meirem?
Dziecko zakołysało głową i odpowiedziało:
— On lepszy, niż tatele, i lepszy, niż mamele. On mnie karmił i po głowie mnie gładził, i z rąk Reb Mosza mnie wyrwał...
— Czyj ty syn? — zapytała Gołda.
Lejbele milczał chwilę; podniósł w górę oczy i kołysał głową. Widoczném było, że bił się z nieposłuszną, bo zgnębioną swą myślą. Nagle wyciągnął palec w kierunku, w którym oddalał się Meir, i głośno zawołał:
— Jego!...
Zaśmiał się przytém, ale nie był to śmiech idyoty. Był to objaw radości,
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/283
Ta strona została przepisana.