Mełamed przypełzł do samych kolan mistrza i, podnosząc ku niemu twarz, wyrzekł zcicha:
— Rabbi! dziewczyna ta powiedziała, że prędzéj pozwoli sobie wydrzéć życie, niż to pisanie...
Todros milczał chwilę, potém wymówił:
— Pisanie to trzeba z rąk jéj wydrzéć...
Mełamed długo milczał i myślał.
— Rabbi! — ozwał się potém cichym bardzo szeptem, — a jeżeli jéj co bardzo złego stanie się?
Todros nie odpowiadał chwilę, potém rzekł:
— Błogosławiona ręka, która z domu Izraelowego wymiata śmiecie...
Mełamed chciwie pochwycił krótkie te wyrazy i długo wyrozumiewał tajemny sens ich. Uśmiechnął się.
— Rabbi! — rzekł, — już ja rozumiem wolę twoję... spuść się na sługę swego... on znajdzie ludzi, których ręce uzbrojone będą w siłę, a serca w niewzruszoność... Rabbi! — dodał błagalnie, — spuść ty na głowę moję łagodny promień twego oka... niech ja widzę, że gniew na sługę twego dalekim jest od ciebie... Dusza moja bez łaski i miłości twojéj jest jako studnia bez wody, albo ciemnica, nad którą nie świeci słońce.
Todros odpowiedział:
— Łagodny promień nie powstanie w oczach moich, ani gniew i smutek z serca mego nie wyjdą, dopóki obrzydliwe pisanie to będzie w ręku przeklętych...
Mosze jęknął.
— Rabbi! pisanie to jutro w nocy będzie w ręku twoich!
Księżyc oświecał obie twarze ludzi tych, z których jeden patrzał w niebo, a drugi w oblicze mistrza swego. Mistrz gorejącym wzrokiem szukał po niebie smug świetlistych, które oznaczają drogi aniołów, wiodących gwiazdy w wiecznéj ich po przestrzeniach podróży; uczeń — odbicia nadprzyrodzonych świateł tych szukał w źrenicach mistrza.
W obu głowach tych szumiało imię anioła śmierci, którego na pomoc sobie wzywali, — a piersi ich obu jednak pełnemi były miłości i uwielbienia bez granic.