Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/287

Ta strona została przepisana.

niałych postawach siedziały na dwu grubych, ciężkich słupach, jaśniejących najjaskrawszym szafirem, owiniętych śnieżnemi i misternie rzeźbionemi wieńcami z liści i gron winnych, a wspierających się mocno o kamienną podstawę, któréj szeroka powierzchnia zakreśloną była aż do saméj już ziemi mnogiemi ustępami Pisma. Słupy owe, nakształt potężnych i silnych strażników, stały z dwu stron głębokiéj niszy, osłoniętéj od góry do dołu oponą ze szkarłatnego jedwabiu, ozdobionego złotemi haftowaniami, z bogactwem olśniewającém oko. Za oponą tą, spuszczoną zazwyczaj, a podnoszącą się w odpowiednich tylko okolicznościach, chroniła się świętość nad świętościami, Tora, — olbrzymi zwój pergaminu, owinięty cenną materyą, a związany wstęgą ciężką i sztywną od haftów srebrnych i złotych.
Z szarego i mizernego pozoru miasteczka wnosząc, nikt nie mógłby domyślić się wspaniałości obrazu, jaki przedstawiało wnętrze starożytnéj, przez wieki pobożnie przyozdabianéj świątyni téj, w chwili, gdy w dość późnéj, wieczornéj godzinie, zapłonęła ona cała oświetleniem rzęsistém i po brzegi napełniła się ludem.
Siedm świeczników stupłomiennych, spuszczając się od sufitu na szczerosrebrnych sznurach, rzucało powódź światła w sklepiste głębie galeryi, z za przezroczystych krat któréj wyglądała prawdziwa mozaika twarzy i szat niewieścich, i na gęste rzędy ustawionych poniżéj ław, które obsiadywali mężowie dojrzali, brodaci, okryci cali miękką, wełniastą draperyą białych opon (tałesów), skraje których, na wieczny jakby i rozrzewniający znak żałoby po utraconéj niegdyś ojczyźnie, otoczone były czarnemi szlakami; tu i owdzie zaś u szyj bogaczy i dostojników gminy połyskiwały szerokie taśmy srebrne o wydatnych, liściastych deseniach. Lecz największy ze świeczników pałał i bogatemi wisiorami od chwili do chwili srebrzyście dzwonił, przed niszą, zamkniętą pomiędzy dwoma potężnemi słupami. Tam iskrzyły się złote hafty i frendzle szkarłatnéj opony; z pod stóp wspaniałych lwów sypać się zdawały delikatne liście i ciężkie grona winne; tam, u saméj góry, wydatnie od lazurowego tła odstawały białe szlaki krętych zgłosek; a w dole, przed ciosową podstawą, pełną napisów, ciągnących się nierównemi liniami, stał kantor, i, z głową okrytą białym kapturem tałesu, śpiewał te stare psalmy, których bezbrzeżna, zda się, melodya płynie pełną gammą ludzkich zachwytów, uwielbień, pragnień, błagań i mąk.
Nigdy jednak prześliczny głos Eliezera nie wypowiedział wszystkich uczuć tych z taką siłą i wyrazistością, jak tego wieczoru; nigdy nie miał on takich wybuchów potężnych, takiego uroczystego brzmienia i takich drżeń głębokich, łkających, które, opadając i cichnąc stopniowo, zdawały się tonąć i konać w morzu bezbrzeżnéj jakiéjś boleści czy prośby. Zdawać się mogło, że wieczoru tego w pierś jego weszła nadludzka prawie siła skargi i błagania, że u ramion wyrastały mu skrzydła, na których usiłował wznieść się aż do samych stóp Pana nad pany, aby tam ciało i duszę swoję złożyć w ofierze za zbawienie czegoś, lub kogoś. Olbrzymia sala od brzegu do brzegu i od szczytu do pod-