Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/290

Ta strona została przepisana.

rzyć przed nim drzwi domu swego, ani chleba, wody i ognia mu podać, chociażby widział go zesłabłego, upadającego i zgiętego w łęk od tułactwa, głodu, choroby i nędzy! Przeciwnie! niechaj każdy, kto go spotka, pluje na twarz jego śliną ust swoich i przed stopy jego rzuca kamienie, aby on potykał się i upadał. Majątku żadnego niechaj nie używa. Wszystko, co prawem dziedzictwa spada na niego z ojca jego i z matki jego, i wszystko, co on własnemi rękoma dla siebie zebrał, niech oddaném zostanie pod rozporządzenie kahału, aby z mienia nieprawego uczynić pociechę i podporę słabych!
„O pomście téj i klątwie, która nań spadła, niech dowie się Izrael cały.
„Wy wszyscy, którzyście ją własnemi uszyma słyszeli, głoście słowa i przykazania jéj na każdém miejscu, na które zaniosą was stopy nasze, a my wiadomość o niéj roześlemy do wszystkich miast i gmin, w których mieszkają bracia nasi, od końca do końca świata.
— Tak niech się stanie! A wy wszyscy, którzy wiernymi zostaliscie Panu waszemu i Zakonowi Jego, szczęśliwie żyjcie!“
Skończył, a w téjże chwili działaniem mechaniki, umiejętnie stosowanéj, przyćmiły się rzęsiste światła, gorejące w siedmiu olbrzymich świecznikach, i w czterech rogach sali rozgłośnie dźwięknęły i zawyły trąby. Z urywaném tém, lub przeciągłém i ponurém, wyciem mosiężnych instrumentów, złączył się olbrzymi chór ludzkich szlochań, jęków i krzyków. Najgłośniejszy krzyk dał się słyszéć w przedsionku, a był tém przeraźliwszym, że wychodził z piersi męzkiéj i silnéj. Ruch się téż tam zrobił wielki; słychać było szamotanie się jakieś, wypędzanie jakby, to przywoływanie. Meir zniknął z progu świątyni. Bliżéj ołtarza, pomiędzy ławkami, kilku dojrzałych ludzi, z chrzęstem rozdzieranych sukien, upadło twarzami na ziemię.
„W prochu leżą możni Ezofowicze!“ — wskazując na nich, wołano zkądinąd.
W górze, galerya rozlegała się cała szlochaniem i płaczliwém zawodzeniem niewiast, a w głębi sali, gromada ludzi licho ubranych, bez srebrnych u tałesów tasiem, wznosiła w górę twarde, czarne, spracowane ręce i załamywała je nad głowami.
Todros podartym rękawem odzieży ocierał spływający mu z czoła pot kroplisty, potém obu rękoma wsparł się o drewnianą baryerę i, pochylony naprzód, z piersią dyszącą i drgającemi wargami, patrzał na kantora. Nie zstępował on z wyniesienia i na kantora patrzał dla tego, iż, wedle obrządku, po wyrazach strasznéj klątwy, rzuconych na jednego człowieka, nastąpić powinny były słowa błogosławieństwa, zlewanego na lud cały. Słowa te, błogosławiące lud, wygłosić powinien był kantor. Todros oczekiwał na to dokończenie spełniającego się aktu. Dla czego kantor milczał tak długo i powinności swéj nie spełniał? Dla czego nie pochwycił ostatnich słów jego: „żyjcie szczęśliwi! żyjcie!“ i nie wysnuł z nich natychmiast modlitwy błogosławiącéj?
Eliezer stał, twarzą zwrócony ku ołtarzowi. Kiedy rabbin wykrzykiwał