— Rabbi! — rozległy się wołania, — my przekleństw takich więcej słuchać nie chcemy!
— Rabbi! klątwa twoja zrodziła w duszach naszych miłość dla wyklętego!...
— Rabbi! — heremem tym obciążyłeś ty człowieka, który miłym był oczom ludzi i Boga!
Todros gwałtownym wysiłkiem wyrwał się ze stanu skamieniałości, w jaki rzuciło go z razu zdumienie.
— Czego wy chcecie? — krzyknął, — co wy gadacie? czy szatan opętał duchy wasze? Azaliż nie wiecie, że prawa nasze nakazują pomstę i klątwę na zuchwałych, którzy buntują się przeciw Zakonowi?
Nie z pośród młodzieńców już, ale ze środka sali wyszedł głos poważny, który wymówił:
— Rabbi! azaliż nie wiesz, że kiedy w starożytnym sanhedrynie naszym wiódł się spór srogi o to, czy Izrael przyjąć ma za swoję naukę Szamaja, czy Hillela, ozwał się nad zgromadzonymi Bat-Kohl, głos tajemniczy, głos przez samego Boga posłany, który powiedział: Słuchajcie praw Hillela, albowiem łagodność w nich jest i miłosierdzie!
Podnoszono głowy i wspinano się na palce nóg aby ujrzéć, kto słowa te wymówił. Wymówił je Rafał, stryj wyklętego.
W téjże chwili przez tłum przecisnął się Ber i, stając wśród młodzieży, zawołał:
— Rabbi! czy ty liczyłeś kiedy rozumy wszystkie, które zgniotła srogość twoja i ojców twoich Todrosów... i wszystkie dusze te, które napełnione były wielkiemi pragnieniami, a które wy twardą ręką waszą strąciliście na zawsze w ciemności i potajemne cierpienia?
— Rabbi! — zawołał głos jakiś młodzieńczy, dziecięcy jeszcze prawie, — czy ty i wszyscy, którzy z tobą stoją, będziecie zawsze odpychać nas od tych cudzych płomieni, bez światłości których schną ze smutku serca nasze, a podłym prochem czernią się nasze ręce...
— Dla czego ty, Rabbi, nie nauczasz ludu, aby z rozumu swego czynił sito takie, któreby oddzielić mogło ziarno od plewy i perły od piasku?
— Rabbi! ty i wszyscy, co z tobą stoją, zjadacie i nam jeść każecie jabłko granatu razem z twardą i gorzką łupiną. Ale przyszedł już taki czas, że uczuliśmy gorycz na podniebieniu naszem, a we wnętrznościach naszych powstał srogi ból...
— Nieszczęśni! głupi! opętani! potępieni! — z całej piersi swej krzyczeć zaczął Todros, — alboż nie widzieliście oczyma własnemi, że lud cały nienawidził człowieka tego, gonił go po drogach jego, kładł mu na plecy silne swe ręce, kamienował go, i krwawą kresą naznaczył mu czoło.
Śmiechy dumne, oburzone, wzgardliwe rozległy się tu owdzie.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/292
Ta strona została skorygowana.