— Tak — odpowiedział Bolesław — szczęśliwy traf daje nam dziś poznać człowieka, którego szlachetne myśli uwielbialiśmy już oddawna.
— O, mój Boże! — mówiła Wincunia — ja prawdziwie przelękłam się, usłyszawszy nazwisko pana. Piérwszy raz w życiu widzę kogoś, kto książki pisze, a jeszcze tak piękne i uczone. Jakże pan przecudnie opisałeś słowika! — mówiła, coraz ożywiając się i ośmielając, a delikatne jéj policzki lekko zaróżowiały — albo, jakże pięknie powtórzyłeś pan tę powieść wschodnią o słowiku, który śpiewał dla białéj róży póty, aż umarł ze zmęczenia. Jakie to poetyczne!
— Powieść ta o słowiku i róży — odpowiedział pan Andrzéj — jakkolwiek wschodnią wyobraźnią wyśniona, nie więcéj jest poetyczną, jak pani byłaś przed chwilą, stojąc na kamiennéj ławce z jednym gołębiem na ramieniu, drugim nad głową.
Wincunia znowu zarumieniła się i odrzekła:
— Te ptaszęta różne, to moje królestwo! gołębie to są moi paziowie, którzy lecą za mną, gdzie się tylko obrócę. O! ja bardzo lubię ptaki i kwiaty; z ptaków najlepiéj gołębie i słowiki, a z kwiatów te, co są różowe lub białe. Mam jednego gołąbka, który umie nosić kwiaty w dziobku; w zeszłym roku włożyłam mu w dziobek gałązkę konwalii, a on ją zaniósł w gaj i podobno aż do Topolina. Nie prawdaż, panie Bolesławie?
I zaśmiała się pusto, srebrzysto, przeciągle. Bo-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/069
Ta strona została uwierzytelniona.