— Jak się ma pan Alexander! czekamy pana! — mówili mniéj widać znajomi.
Alexander rzucił laseczkę na krzesło i zawołał do żydka wyrostka, który się za nim w drzwiach ukazał:
— Herbaty, Mowsza!
Żydek poskoczył, a Alexander zawołał jeszcze za nim:
— Herbaty z arakiem! tylko żeby był fein Jamajka, rozumiész?
Potém zaczął witać się z towarzyszami, którzy wszyscy tak energicznie ściskali mu rękę, że aż na niéj pękła zielona rękawiczka, i tak serdecznie ściskali go i całowali, że mu z głowy spadła czapka, któréj był, wchodząc, nie zdjął.
— A! — zawołał, rzucając się na kanapę — ledwie zdołałem dziś wyrwać się z domu! Przyjechał do nas jakiś pan z Kowieńskiego, krewny nasz, bogaty człowiek, ale dyable nudny, bo uczony, i papa chciał, żebym dziś jechał z nim do kościoła na jednéj bryczce. Ale nie głupim! wykręciłem się, a to naprzód dla tego, że nie mógł-bym już być na sali przed nabożeństwem, a potém, że szanowny kuzyn prawił-by mi przez całą drogę morały.
— Cha, cha, cha! — zaśmiała się młodzież — a jakież to on tobie prawi morały?
— No, naturalnie, że nie mówi wyraźnie do mnie — odpowiedział Alexander, zapalając papierosa
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.