widać było, jak spojrzała na ciebie któréjś niedzieli, kiedy to jéj książkę pod kościołem podałeś!
— Czy doprawdy? spojrzała? — pytał Alexander, muskając wąsiki.
— O! nibyś sam nie widział! niewiniątko! — zawołał Siankowski.
— Słowo daję, nie widziałem — rzekł Alexander, gładząc ciągle wąsik.
— A pani Karliczowa? czy i o téj nic nie wiész? — żartobliwie zapytał ktoś inny.
— No pani Karliczowa, to co innego! — odpowiedział młodzieniec, śmiejąc się znacząco.
— Bodaj to być takim ładnym chłopcem! — zawołał barczysty i ogorzały Siankowski. — Ech, jak Boga kocham, czemu to ja nie mam takiéj czupryny i takich kobiecych rąk, jak on!
— Głupstwa gadacie i po wszystkiém — rzekł Snopiński z widoczném zadowoleniem; — ot, pójdźmy lepiéj do kościoła!
— Jeszcze nie dzwonili! — odpowiedział ktoś inny.
— To co? popatrzym, jak damy będą zajeżdżać przed kościoł.
Wszyscy młodzieńcy, z Alexandrem na czele, wyszli z oberży, przeszli przez rynek, rozmawiając i śmiejąc się głośno, ścigani oczyma zachwyconych nimi chłopów i żydów, stanęli rzędem przed sztachetami, otaczającemi kościoł. Alexander umieścił się tuż przy
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.