— Jest to pora najtrudniejsza dla gospodarzy, i sądziłem, że ojciec pana, jako zawołany gospodarz, potrzebował wówczas pomocy pańskiéj — odrzekł spokojnie Bolesław.
Alexander sponsowiał.
— Mój ojciec ma ekonomów, którzy mu pomagają — odparł z fantazyą, wstrząsając złocistemi lokami — a pan dobrodziéj, czy byłeś kiedy w Warszawie?
— Nie, panie, jestem taki wieśniak prawdziwy, że, oprócz naszego powiatowego miasta, żadnego innego nie widziałem, i lubo nieraz pragnąłem wychylić się w świat szerszy, zajęcia, obowiązki miejscowe, nie dozwalały mi czynić dalekich wycieczek.
— Żałuj pan, żałuj! kto Warszawy nie widział, ten nic nie widział! — zawołał patetycznie młodzieniec, a powstając z krzesła i przybierając również patetyczną postawę, mówił daléj:
— Tam dopiéro człowiek poznaje prawdziwie, co to jest życie! Ruch, tłum, gwar, ogromne pałace, piękne powozy na ulicach, bogate magazyny, a wszystko błyszczy i huczy, aż człowiekowi w oczach ćmi się i w uszach dzwonić zaczyna.
— O ile wiem, blask ten i huk, to tylko zewnętrzna strona tego miłego i drogiego sercom naszym miasta — rzekł Bolesław — pod blaskiem kryje się mnóztwo nędzy, a mimo huku tkwi tam myśl poważna...
— O, tak, tak, panie dobrodzieju, ale tego tam
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.