nie widać i nie słychać! I po cóż zresztą dopatrywać i dosłuchywać się tych smutnych rzeczy? kiedy człowiekowi wesoło, to i dobrze; a wesoło-ż bo tam, wesoło!
I, zapaliwszy się do swego opowiadania, począł daléj opisywać ulice, place, ogrody i spacery warszawskie.
W czasie téj rozmowy dwóch mężczyzn, Wincunia nie odezwała się ani słowa, tylko oczy jéj przechodziły koleją z twarzy narzeczonego na twarz Alexandra.
Dwaj ci ludzie stanowili między sobą zupełną sprzeczność. Spokojna i poważna postać Bolesława, skromnie i czarno ubrana, twarz jego ogorzała o nieregularnych rysach, ozdobionych tylko pięknością spojrzenia i uśmiechu, wydawała się pospolitą, niemal prostaczą przy smukłéj postaci, wytwornym stroju i białéj, ogniem życia i wesołości tryskającéj, twarzy dwudziesto-letniego młodzieńca. Oczy jednak tych dwóch tak różnych ludzi zbiegały się wciąż na jednym punkcie, a tym punktem była Wincunia. Ale nawet w spojrzeniach ich, na nią rzucanych, była wielka różnica. Bolesław, patrząc na Wincunią, nie tracił zwykłego sobie spokoju, a tylko z głębi, z saméj głębi jego szarych oczu, wypływała cicha rzewność i płonęła w źrenicy łagodnym blaskiem. Oczy Alexandra paliły się, migotały błyskawicami, jasny
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.