wania! — przerwała pani Niemeńska z przezornością gospodyni.
— O! nie — odpowiedział Alexander — hoduje się je na wodzie, jak gęsi. Jeżeli pani pozwoli — dodał, zwracając się z ukłonem do Wincuni — będę bardzo szczęśliwy, mogąc przysłużyć się jéj parą łabędzi. Pojadę po nie do Warszawy, tam wszystkiego dostać można...
— Jakto, pan pojedziesz do Warszawy umyślnie po łabędzie? — z uśmiechem spytał Bolesław.
— Cóż to znaczy? — odparł młodzieniec — dla spełnienia życzeń damy, można na koniec świata pojechać!
— Chciałbym na ten raz być damą — zaśmiał się Bolesław — kazał-bym panu jechać do Nilu po krokodyla!
— Gdybyś pan był pewną damą, którą ja znam, pojechał-bym chętnie nawet po krokodyla — odparł swobodnie Alexander, rzucając spojrzenie na Wincunią, która właśnie w téj chwili patrzyła na niego i zrozumiała widać aluzyą, bo wnet spuściła oczy.
Bolesław nie dojrzał tego spojrzenia i nie dosłyszał aluzyi, bo patrzył także na Wincunią.
— Bywałem w Łazienkach, właśnie w porach, gdy cały piękny świat Warszawski tam się przechadzał. Widziałem mnóztwo ślicznych dam, ale ani jednéj tak pięknéj, jakie w tych stronach widziéć można.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.