— A teraz to niby już będzie naprawdę — z niedowierzaniem rzekł ojciec.
— Bardzo być może — powiedział Alexander — nie darował-bym sobie nigdy, gdybym przynajmniéj tego gbura Topolskiego od niéj nie odsadził.
— Topolski jest poczciwy i rozsądny człowiek, niesłusznie więc w ten sposób wyrażasz się o nim — zarzucił pan Jerzy.
— Może sobie być najpoczciwszy — zawołał Alexander — ale Wincunia pasuje do niego, jak kwiatek do kożucha. Jemu tylko za pługiem chodzić, takie to grube i zaściankowe! Oprócz swego Topolina nic na świecie nie widział, nigdzie nie był, a rozprawia o wszystkiém z taką powagą, jak rabin żydowski! Nie lubię go! Ona, to cacko dziewczyna! drobniutka, zgrabniutka, delikatna, oczki szafirowe, a włosy takie światłe, aż srebrzyste. I w głowie ma wcale nieźle, jak na szlachciankę; nie wiem tylko, czy po francuzku umié!
— A ty umiész! — z drwiącą miną zapytał ojciec. Alexander zarumienił się.
— To co, że nie umiem, papo, ale będę umiał! już i teraz biorę lekcye francuzkiego języka i wiele rozumiem.
— Lekcye? — zawołał pan Jerzy — ciekawym, gdzie je bierzesz? czy nie u Szlomy na sali?
— Wcale nie — odrzekł z urazą młodzieniec — daje mi je pani Karliczowa.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.