— Oho! moja mamo! czego to zrobić nie można? trzeba tylko użyć strategii!
— Strategii? co to takiego, moje dziecko? może to wiele kosztuje, to ojciec znowu będzie gdérał!
Alexander zaśmiał się głośno i pocałował matkę w rękę z figlarną miną.
— Nie, moja mamo — odpowiedział — na to nie trzeba pieniędzy, tylko sprytu, a ja go mam — dodał, przykładając palec do czoła.
— Oj, ty zuchu, zuchu! — pieszczotliwie rzekła matka i pocałowała jedynaka w białe czoło.
W tydzień po téj rozmowie, Alexander, przyjechawszy do X. na nabożeństwo, po zwykłém zobaczeniu się z kolegami na sali, zajął swe stanowisko przed bramą kościoła. Wszystkie panie z sąsiedztwa przybyły, bo dzień był pogodny, a niedziela uroczysta. Alexander stał ciągle i patrzył na plac, czekając jeszcze czyjegoś przybycia. Uderzono w dzwony, plac i cmentarz opróżnił się, a napełnił się kościoł, msza doszła do połowy, a młodzieniec przechadzał się ciągle przed furtką cmentarza, stawał niekiedy i z zamyśleniem grzebał laseczką w trawie. Nabożeństwo skończyło się. Alexander odjechał zły i zamyślony: Wincunia wcale nie przyjechała do kościoła. Wiedział przecie o tém, że nie była chorą, bo spotkał Topolskiego, który po nabożeństwie wesoło rozmawiał z proboszczem i sąsiadami. Byłoż-by tak, gdyby
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.