łośną nutę pieśni, i wesołą gammę śmiechu, wiązały je w odgłos z radości i smutku spleciony, niosły go po polach, aż odbiły się o ścianę gaju i konały nad strzechą Topolińskiego dworku.
Bolesław siedział na ganku, znużony całodzienną pracą, ale z twarzą pogodną i okiem spokojnie spoglądającém na ten świat Boży, którego uciechy i zadania tak dobrze zrozumiał i spełniał. Coraz uroczystsza cisza obejmowała dworek: za bramą po polach rozkładały się mgły, przejrzyste i białe jak jeziora, w głębi gaju odzywał się niewyraźny szelest, niby piérwsze senne marzenie usypiających w łonie jego istot, a gwiazdy jedna po drugiéj występowały na coraz ciemniejszém sklepieniu nieba, niby złociste duchy, wyzywające siebie z innych światów, dla przyświecania ogarniętéj nocną pomroką ziemi.
I cicho było w wiejskiéj ustroni, jak gdyby ją anioł otulił skrzydłami i oddzielił od gwarów i zamętów świata, jak gdyby sam Bóg położył na niéj błogosławiący palec i spokojem, ozdobionym pięknością, powlókł schronienie pracowitego człowieka.
Im głębsze cienie zsuwały się na ziemię, tém większa jasność spływała na oblicze Bolesława. Pogoda ducha, znającego siebie i drogi swoje, spoczywała na jego czole, a w oczach, przebiegających po szeroko bielejącéj mgłami przestrzeni pól, była spokojna, przezroczysta myśl sprawiedliwego.
Po długiéj chwili cichego rozmyślania i modlitew-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.