czuję stratę osobistych moich nadziei, jak trwogę o jéj przyszłość...
— O, bądź pan pewny, że i ja także... — zaczęła pani Niemeńska.
— Że i pani także dbasz o przyszłość panny Wincenty — przerwał Bolesław — a ponieważ potwierdziłaś wybór, musisz w nim widziéć jéj szczęście... Ja doprawdy, miałbym wiele do powiedzenia o tém, ale w téj chwili nie mam siły... chciałbym widziéć Wincunię i pożegnać się z nią...
— Pójdę powiem jéj o tém — rzekła pani Niemeńska i śpiesznie poszła ku domowi.
Bolesław został w altanie, na jedném miejscu, oparty o drzewo. Twarz jego przybrała całkiem niezwykły wyraz. Po ustach błądził uśmiech gorzkiego szyderstwa, oczy, utkwione w ziemię, płonęły posępnym blaskiem, z którego łatwo można było wyczytać, stopniowe konanie w sercu wielu wiar i nadziei.
Bardzo powolnym krokiem opuścił altanę. Gdy stanął na progu pokoju, piérwszy raz oderwał oczy od ziemi, powieki jego podniosły się z trudnością, jakby je tłoczyła niewidzialna jakaś siła. Spojrzał i zobaczył na środku pokoju stojącą Wincunię, z obwisłemi rękoma i bladą twarzą. Na ten widok stanął jak wryty i długo wpatrywał się w twarz i postać dziewczyny. Im dłużéj patrzył, tém więcéj z ust jego znikał wyraz goryczy i szyderstwa, a okrywał je
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/273
Ta strona została uwierzytelniona.