ramiona jego rozpadły się, na twarz wystąpił wyraz powrotu do strasznéj rzeczywistości.
— Panno Wincento — rzekł po chwili milczenia — wejdź w samę siebie i odpowiedz na moje pytanie. Pytam cię, jako przyjaciel, drżący o przyszłość twoję: czy znasz dobrze, gruntownie, czy znasz duszę człowieka, z którym chcesz się połączyć? Czy nie łudzą cię pozory? Czy uczucie, jakie cię ku niemu wiedzie, jest prawdziwe i trwałe? czyś dobrze zbadała samę siebie?
Wincunia długo milczała pod wpływem zmieszanych uczuć i myśli, potém wyrzekła zwolna i stanowczo:
— Kocham go!
Drżenie przebiegło po całém ciele Bolesława.
— Kochasz go, pani — rzekł zniżonym głosem — tak, to słowo wiele mówi! Czy wszystko? nie zawsze... ale nie pora dla mnie i nie miejsce tu moje, abym pani dłużéj robił przedstawienia i pytania zadawał. Żegnam panią! przestaniemy widywać się, ale ja nie przestanę być twoim przyjacielem... nigdy... Niech Bóg cię strzeże i da ci taką przyszłość, o jakiéj ja śniłem z tobą i dla ciebie...
To rzekłszy, wypuścił rękę Wincuni, którą trzymał w swéj dłoni i powoli skierował się ku drzwiom. Wincunia patrzyła na niego z takiém rozrzewnieniem, że aż graniczyło to z boleścią. Gdy ujął za klamkę drzwi, wyciągnęła ręce i zawołała z żalem:
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/277
Ta strona została uwierzytelniona.