Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/281

Ta strona została uwierzytelniona.

— A, chwała Bogu, że pan przyjechałeś! u nas jakaś bieda!
Czoło pana Andrzeja więcéj niż zwykle było sfałdowane, w oczach jego malowało się zmartwienie.
— Gdzie twój pan, Krzysztofie? — spytał półgłośno z wyraźnym niepokojem.
— Przyszedł z Niemenki około południa, zamknął się w swoim pokoju, spuścił rolety w oknach i ani się odzywa, choć stukałem i prosiłem na obiad. Czy tylko nie chory?
Silniejsza jeszcze obawa ukazała się na twarzy pana Andrzeja. Postąpił żywo i nagle otworzył drzwi sypialni Bolesława. Spojrzał i zbladł trochę, zwrócił się do Krzysztofa, rzekł doń cicho, aby odszedł, sam zaś postąpił na przód. W głębi pokoju, napełnionego pół zmrokiem, stał Bolesław, plecami oparty o ścianę, profilem zwrócony do drzwi, przez które wchodził pan Andrzéj. W ręku trzymał pistolet, z lufą podniesioną w górę. Otwór broni zdawał się patrzéć na niego czarném, przepaścistém okiem, a on zatapiał w nim wzrok, powleczony mętnym wyrazem wpół nieprzytomnéj rozpaczy.
Nie słyszał otworzenia się drzwi i kroków wchodzącego.
Pan Andrzéj położył rękę na jego ramieniu. Bolesław nie podniósł głowy; zdawało się, że nie mógł oderwać wzroku od tego przepaścistego oka zabójczéj broni, które w samę twarz mu patrzyło.