Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/286

Ta strona została uwierzytelniona.

by symbole ludzkich nadziei i radości, ręką losu niszczonych i rozpraszanych.
Pewnego chmurnego ranka, siedzieli obadwa u okna; Bolesław zamyślonym wzrokiem ścigał szare kłęby dymu, które, wilgocią parte z nad dachu, włóczyły się po ziemi w fantastycznych kształtach i rozpościerały w powietrzu mglistą oponę. Pan Andrzéj patrzył na niego badawczo i uważnie, a po chwili położył rękę na jego ramieniu i rzekł:
— Rad jestem z ciebie, Bolesławie! spokojnie cierpisz, to znak, że cierpienie nie złamie twych sił moralnych.
— Alboż może i powinno być inaczéj? — odrzekł Bolesław.
— Bywa jednak inaczéj — rzekł pan Andrzéj — a bywa z ludźmi, którzy widnokrąg swój biorą za koniec świata, nie pojmują, nie mają dość mocy serca i umysłu, aby pojąć, że osobiste bóle i szczęście, to wyjątkowe, przelotne chwile w życiu człowieka, a całe życie jest nieprzerwanym ciągiem prac i powinności, którego ani radości, ani cierpienia przerywać nie powinny. Ciasno, ciasno ci ludzie patrzą na ten świat bardzo szeroki; nie widzą, nie kochają, i nie czczą nic oprócz siebie; gdy więc ich serce zaboli, krzyczą: świat się wali! i padają bez siły, w konwulsyach, które były-by śmiesznemi, gdyby nie wzbudzały litości.
Bolesław milczał, ale smutnemi swemi i rozumnemi oczyma uważnie patrzył w twarz mówiącego.